Muszę się przyznać. Jestem psychologiem, pracuję jako psycholog, rozmawiam, leczę rozmową, a jednak czasami na smutki pomaga mi lepiej… sport. Nie rozmowa, nie terapia, nie pisanie, ale porządny wysiłek fizyczny przy dobrej muzyce. Mój mózg zalewa fala endorfin, serotoniny i dopaminy, i znów mi się chce. Chce mi się tak bardzo, że nie mogę usiedzieć na miejscu. I kocham ten moment, gdy wstaję następnego dnia i nie mam siły zwlec z łóżka obolałych pośladków. Wiem wtedy, że żyję.
Wstałam rano, zjadłam świąteczne śniadanie…
…i poczułam, że jeśli teraz czegoś nie zrobię, to nie wstanę od stołu do niedzieli. Zacznę od zwiększania częstotliwości zaglądania do lodówki (pod pretekstem szukania cytryny do herbaty lub mleka do kawy) i moje posiłki zamienią się w liczne przekąski, a ja będę czuła żołądek w gardle. Powitam znajomą senność, gdy cukier mi skoczy i otulę się kocem, szukając wzrokiem małej przegryzki do czytania. Niby fajnie, bo odpoczynek każdemu się należy, ale czy ja w ten sposób naprawdę wypoczywam?
Pobiegłam. Prosto do lasu obok mojego domu, który pachniał deszczem. Drobniutkie krople wody spadały na moją twarz, a ja czułam jak w każdym kilometrze zapadam się w deszczu. Biegnę. Żyję. Czuję. Oddycham. Muzyka w słuchawkach ustala mi rytm, według którego się ruszam. Moje ciało zlewa się w jedność z umysłem, emocjami, zmysłami. Dochodzę do momentu, gdy w głowie mam tylko przyjemny szum jak mruczenie kota, a mój organizm jest doskonale zsynchronizowany, nie czuję żadnego zmęczenia.
Kop energetyczny podpowiada mi…
… by zamiast auta wybrać rower jako środek komunikacji na korty. Elastycznie świąteczny Pan otwiera nam balon na kilka godzin. – Ileż można siedzieć bezczynnie – mówi do mnie czyszcząc pomarańczową powierzchnię. – Pani na rowerze? No szacun dziewczyno. To chyba 15 kilometrów tu przejechałaś. Szacun robi swoje, bo czuję się niemal jak Agnieszka Radwańska na Wimbledonie i serwuję swoje najlepsze uderzenia. Hej, nie rozumiem waszych komentarzy pod zdjęciem na Facebooku „nogi niżej”. Mam doskonale nisko ustawione nogi, tylko do zdjęć usztywniam je tak, by wyglądały na należące do 1,80 cm mierzącej kobiety, którą bynajmniej nie jestem. Gram swój najlepszy tenis (hahaha), łyk wody i wskakuje na rower.
Droga powrotna zajmuje mi dwa razy więcej czasu, bo a) jadę pod górkę, b) wieje mi w twarz ostry wiatr. Ale po wciągnięciu sporej dawki hormonów uznaję to jako wyzwanie, któremu dokładam „Pszczółkę Maję” Wodeckiego. Fakt, co chwila słyszę trąbienie zniecierpliwionych gości, którzy zapewne spieszą się do kolejnego stołu, przy którym siądą. Mijam więc odświętne koszule, kapelusze, błyszczące sukienki wystające spod płaszczy i myślę sobie, że choć wczoraj wam tych świąt zazdrościłam, to dziś już nie. Znalazłam swoje własne świąteczne buty i jest mi tak dobrze, naprawdę dobrze, że słów nie wystarcza.
Pozdrawiam mijanego rowerzystę…
… który mruga do mnie porozumiewawczo, jakby chciał mi powiedzieć „W poważaniu mamy bigosik i uszka, co?”, a ja mrugam do niego, odpowiadając „W poważaniu, mój drogi, w poważaniu”. I choć wiem, jak może być piękne rodzinne kolędowanie, to zamiast śpiewać do karaoke z laptopa, wybieram dziś ten wiatr i deszcz i Podkowę w słońcu.
Mijam domy, które są w kolejnej fazie budowy albo zdążyły ją ukończyć. Widzę nowe zasłony i nowych mieszkańców, którzy cieszą się jak ja wiele lat temu, że będą mieli swoje pierwsze święta w domu. Dzieci bawią się na na nowych podwórkach, zadowolone, że wystarczy szalik czapka i rękawiczki, i naciśnięcie klamki by znaleźć się na placu zabaw. Niektóre z nich ściskają pod pachą pluszaka od Mikołaja lub puszczają zdalnie sterowane auto. Rodzice asystują na podwórku lub wyglądają przez okno doglądając gotującego się barszczu. Iluminacje świetlne wokół domów przybierają różne kształty, gdzieś renifer ciągnie sanie, gdzieś bałwan świeci oczami albo Mikołaj wspina się po murach domu. Zaglądam do okien, w których żyje świąteczna historia niepodobna do żadnej innej. Jadąc rowerem czytam antologię ludzkich historii.
Wskakuję prosto na świąteczną kaczkę i buraczki. Zjadam bez milimetra wyrzutów sumienia. Potem makowiec i najlepszy pod słońcem nugat mojej mamy. Zwijam się pod kocem ze wspaniałą książką, którą dostałam pod choinkę i zanim przeczytam stronę – zasypiam ze zmęczenia. Śni mi się łąka, koc i kosz z kanapkami z dużą ilością masła i szynką. I ktoś jeszcze.
Jestem wdzięczna za tę wiosnę zimową…
… nie pamiętam takich świąt. Mój Tata zesłał mi słońce.
– Naprawdę pojechałaś tam na rowerze? (Jurek, 12-letni syn). – Tak – odpowiadam. – Myślałem, że nie dasz rady. Niedowiarek. – Jak było? – Pięknie! – mówię zgodnie z prawdą. – Jutro jadę z tobą.
A więc jutro będzie jeszcze piękniej. Zachęcam was wszystkich!