W Polsce jest pięć milionów singli, a co trzecia kobieta po 40-tce – rozwiedziona. Kolejna piątka deklaruje, że nienawidzi Walentynek. Co więc jest takiego, co ogłupia nas 14 lutego i sprawia, że zachowujemy się jak infantylne nastolatki?
Bo się tak zachowujemy. Jak zahipnotyzowane stoimy w kiosku przed półką z kartkami walentynkowymi i oczywiście – wybieramy. Nie możemy się zdecydować, feria czerwonych serc z coraz to głupszymi wierszykami zdaje się wołać – mnie, mnie wyślij! I chociaż nie masz pojęcia, do kogo wyślesz, bo przecież nie do niego (ale może do dziadków, niby, że od dzieci, do przyjaciółki, bo przecież to święto miłości wszystkich) stoisz jak cymbał i kupujesz z myślą, że może się przydadzą…
Kolejne półki – z czekoladkami w kształcie serc, odwieczne Merci (tak podziękuję Ci) i pluszowe misie z przyciskiem – I love you. Mój syn w tym roku poprosił mnie o zakup takiego cuda dla swojej koleżanki, błagając przy tym: „Mamo, tylko bez naciskacza, bo się ze wstydu spalę”. Porcja obrzydliwych słodkości ląduje w Twoim koszyku. Bez dwóch zdań się przyda. Ba!
Jeszcze tylko trzeba przebić się przez kilka tysięcy spamów mailowych z ofertą najprzeróżniejszych propozycji walentynkowych, kolacji, pamiątek, prezentów i jesteśmy w domu.
Walentynek w tym roku nie dostaniesz. Oczywiście tych od dzieci nie liczę i nie ma co się jakoś specjalnie upadlać na tę okoliczność. Walentynki to przede wszystkim święto wszystkich kochanek, plastikowych zdzir, atrakcyjnych sąsiadek i oczywiście nowych kobiet Twojego byłego męża i partnera. O tak! Tego dnia okupują fryzjerów, kosmetyczki, sklepy z bielizną, restauracje. (Gdyby kelnerzy prowadzili tego dnia dyskretne ankiety podczas walentynkowych kolacji, podejrzewam, że małżeństw na sali byłoby jak na lekarstwo). I nie ma co wchodzić im w paradę, bo to smutne kobiety są. Szczerze im współczuję. Czekają na ten dzień cały rok, piękne, gotowe, pachnące, z nadzieją, że będzie wyjątkowy. Połowa się doczekuje, druga połowa niestety nie, bo JEMU zawsze coś wypada, z reguły zwala na Ciebie, albo dzieci, a po prostu nie cierpi tego sztucznego celebrowania swojej wielkiej nowej miłości. Ty stara wyjadaczka to wiesz, ona jeszcze nie, myśli, że jest wyjątkowy, (bo musi być wyjątkowy, skoro lubi tak idiotyczne święto).
Pomyślcie tylko sobie, co musi czuć taka panna, kiedy kelner zwraca się do niej – per „żona”. Jego mina przy tym jest równie bezcenna, bełkocze coś w stylu: „jeszcze nie”, albo „żona została w domu”… Mordęgi ciąg dalszy, kiedy okazuje się, że nie kupił jej kolejnych paciorków od Pandory, majtek z tasiemką w dupie, biletu do Paryża. I każda po cichu, każdego roku czeka na coś więcej – deklarację… Jeśli jej nie ma, wieczór kończy się dramatycznie: „Albo ja, albo żona” lub „Albo ja, albo Twoje dzieci”. A kiedy on ubiera się i chce wyjść, rzuca się spazmatycznie na szyję i przeprasza. Bo przecież nie chciała tego powiedzieć, przecież rozumie, przecież jest mądrzejsza od Ciebie, bardziej wyrozumiała. Kochanka „cierpliwa jest, łaskawa jest, nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą”… Nikomu nie życzę takiej schizofrenii. 😉
Otwieraj zatem wino kobieto i jeśli jakimś cudem nie udało Ci się zobaczyć „Pod słońcem Toskanii”, natychmiast zorganizuj sobie film i spędź w dobrym humorze wieczór. A jeśli widziałaś, kup w sklepie komedię – „Inna kobieta”, a zdzira stanie Ci się bliska jak nigdy jeszcze. Kasę, którą lafirynda wydała na Walentynki, a którą Ty zaoszczędziłaś, wydaj na dobrą plazmę. 🙂
P.S. Wszystkie jeszcze żonate, a nierozwiedzione prosi się o niegrzebanie w teczkach swoich mężów. Może się okazać, że prezent, który znajdziecie, nigdy do Was nie trafi. Po co Wam te komplikacje.