„Czy ty współczujesz sama sobie? Jesteś dla siebie dobra, czuła, wybaczająca” spytała mnie kiedyś znajoma, psycholog. Oniemiałam. „To znaczy czy się użalam nad sobą?”. Co to za jakieś głupoty. Ona tylko się uśmiechnęła. „Użalanie się nad sobą? Wręcz odwrotnie. Postawa współczucia wobec samego siebie pozwala czuć się lepiej i być lepszym też dla innych. Umiesz ją praktykować?”. Boże, w życiu.
Rozejrzałam się też wśród bliskich kobiet. Nie znałam żadnej, która by tak naprawdę troszczyła się o siebie i była dla siebie dobra. Pracujące, surowe, oceniające siebie i innych – takie w większości jesteśmy. Ups. Słabo podobno. Bo radość i spokój jest gdzieś indziej. I wystarczy zrezygnować z kilku nieprawdziwych przekonań…
Przekonanie pierwsze: powinnyśmy nieustannie się wstydzić, gdy postępujemy źle
„Współczucia wobec samego siebie” to stosunkowo nowe pojęcie. Pierwsza praca na ten temat opublikowana została przez profesor Kristin Neff w 2003 roku w Stanach Zjednoczonych. Kristin Neff, prekursorka współczującego podejścia do siebie wyraźnie zaznaczyła, że współczucie wobec samego siebie, nie ma nic wspólnego z użalaniem się nad sobą, choć w potocznym rozumieniu bardzo często ludzie nie rozumieją tej różnicy. Użalanie się nad sobą w psychologii amerykańskiej nazywane jest „self-pity”, gdy współczucie wobec siebie „self-compassion”. Gdy ludzie użalają się nad sobą, to mają – zresztą jak sam termin wskazuje – żal do samych siebie, mają skłonność do przeżywania innych negatywnych uczuć – poczucia winy, wstydu, samooskarżania. A ponieważ też ich psychika broni się przed taką ilością negatywnych uczuć, włączają się różnego rodzaju mechanizmy obronne polegające na przenoszeniu tych emocji – obwiniania innych, że im się wiedzie źle. „To przez szefa zawaliłam projekt, to przez męża, ojca mam mam nieszczęśliwe małżeństwo”. Ludzie użalający się nad sobą, kiepsko czują się wówczas, kiedy innym wiedzie się dobrze, ponieważ mają bardzo dużą skłonność do porównywania się z otoczeniem.
Przekonanie drugie – porównywanie się z innymi motywuje
Wciąż się porównujemy. Tego nas zresztą przecież w większości uczono. W dzieciństwie słyszeliśmy: „Zobacz, ona się tak świetnie uczy, taka jest porządna bierz z niej przykład”. Sama też ostatnio spytałam syna: „A co dostali inny” ( zaraz potem ugryzłam się w język, ale co z tego?)
Porównywanie się z innymi wzmacnia też szkoła. Rankingi ocen, konkursy na najbardziej lubianą osobę, ucznia. To jest pewien utarty styl oddziaływania na dzieci często bez głębszego rozumienia, jak to wpływa na psychikę, na rozwój osobowości. A wpływa bardzo źle, co dokładnie pokazują też badania nad współczuciem do samego siebie. Z tak ocenianych wyrastają dorośli, którzy dążą do doskonalenia się. Do tego, by mieć więcej, bardziej, lepiej po to, żeby dobrze wypadać na tle innych. Kiedy się to nie udaje – wpadają w spiralę samooskarżania, wciąż porównują się z innymi, i czują się marnie na ich tle.
Tę drugą osobę postrzega się jako kompletnie inną, nie zauważa się wspólnoty losu. Tego, że ona najprawdopodobniej wcześniej też wiele w życiu przeszła, cierpiała, miała niepowodzenia. Użalający widzi tylko siebie, swoje niepowodzenia i wyolbrzymia je na tle pozytywnych cech tej drugiej osoby. W związku z tym cieszy się, kiedy bliźniemu dzieje się źle, bo wtedy jego samoocena rośnie. Jeśli moją koleżankę rzucił mąż, i ona cierpi to na tle jej cierpienia moje kiepskie małżeństwo już nie jest takie złe, bo chociaż wciąż trwa.
Filozofia współczucia wobec samego siebie opiera się na nie oceniającym stosunku do siebie, ale też wobec innych. Co więcej wszystkie badania pokazują, że takie podejście ułatwia i pomaga pokonywać różnego rodzaju wewnętrzne trudności i przeszkody.
Przekonanie trzecie: wysoka samoocena pomaga w życiu
W naszej kulturze funkcjonuje kult wysokiej samooceny. Psycholodzy gloryfikowali ją przez wiele lat wierząc, że pomaga niemal we wszystkim. Roy Baumeister, wybitny uczony zrobił podsumowanie wielu lat badań w różnych dziedzinach funkcjonowania człowieka i doszedł do wniosku, że dalece przesadziliśmy wierząc, że wysoka samoocena to jest panaceum na całe zło. Okazuje się, że ci, którzy mają wysoką samoocenę wykazują sporo agresji, mają również dosyć mocno zniekształcony obraz samych siebie. Wysoka samoocena często łączy się ze skłonnościami narcystycznymi. Głównie jednak chodzi o nieustanną huśtawkę wewnętrzną, której podlega osoba o wysokiej samoocenie. Zwykle potrzebuje wzmocnień z zewnątrz, ciągłego potwierdzania, że jest tak doskonała, jak myśli. A dziś ludzie głównie rywalizują ze sobą, a nie zachwycają się sobą. Poza tym wszyscy nie mogą być najlepsi. Prędzej czy później mierzymy się z porażkami i błędami. Niemożność osiągnięcia wysokich standardów prowadzi do stanów lękowych, depresji, wewnętrznych konfliktów.
Ludzie z wysoką samooceną są kolekcjonerami pozytywnych informacji o sobie, i nie dopuszczają tych negatywnych. Nawet jeśli mają negatywny „feed back” nie słyszą go. Nie mają też – w związku z tym – skłonności do pracy nad sobą, rozwijania tych cech, które są w nich słabsze. Zwykle uważają się za pomocnych, ale ich bliscy nie potwierdzają tego. To osoby skłonne do uprzedzeń, do dyskryminacji innych, choć do tej pory uważano, że to niska samoocena sprzyja takiemu stosunkowi do świata. Kristin Neff twierdzi, że postawa współczucia wobec samego siebie jest remedium na pogoń za wysoką samooceną i jej negatywnymi skutkami.
Przekonanie czwarte: surowość wobec siebie prowadzi do sukcesu
Wyobraźmy sobie, że przeżywamy jakieś trudne zdarzenie. Cierpimy, czujemy fizyczny ból. Nasz wewnętrzny krytyk mówi: „znowu nawaliłaś” „To twoja wina”, „jesteś beznadziejna” Warto się łapać na takich myślach, bo one są wyznacznikiem tego, jak siebie traktujemy. Co więcej – takie myślenie nie przynosi nam ulgi, tylko pogłębia naszą frustrację. Filozofia wybaczania sobie jest inspirowana filozofią wschodu, gdzie od kilku tysięcy lat mówi się o współczuciu do innych i samego siebie jako podstawowej wartości życia. Składa się z trzech podstawowych komponentów. Jeden z nich to łagodność i zrozumienie wobec siebie, jednym słowem życzliwość w myślach, w uczuciach, i w działaniach. Drugi ważnym elementem jest refleksyjność, inaczej uważność. I nie tyle chodzi o refleksyjność wobec świata zewnętrznego, co refleksyjność wobec własnych cech, własnych przeżyć. Polega ona na cierpliwym, spokojnym, zdystansowanym obserwowaniu samego siebie jako istoty przeżywającej konkretne emocje.
Przekonanie piąte: nasze uczucia świadczą o nas
Osoba, która ocenia sama siebie ma skłonność do wypierania myśli i emocji negatywnych. Zaprzecza im, bo są to uczucia niepopularne, nieakceptowalne społecznie. „Ja przeżywam zawiść? Ja?”.„Ja jestem na kogoś wściekła? Zazdrosna? Ja?” .
Osoba refleksyjna, obserwuje swoje życie psychicznie zupełnie tak, jakby obserwowała chmury. Nie musi ich oceniać, ona je widzi. Tak samo widzi swoje uczucia negatywne. Ale też nie przywiązuje się do nich. Co to oznacza? Ona ich nie włącza do poczucia tożsamości. Bywa tak, że, gdy przeżywamy gniew, traktujemy się jako osoby gniewne. Osoba z refleksyjnym podejściem do samych siebie, wie, że przeżywa gniew, ale równie świetnie wie, że to, co jest teraz, za chwilę minie. Gniewu nie będzie. „Wytrzymaj” można by powiedzieć. To, że teraz jesteś gniewna, jest normalne, inni też tak mają. Ludzie przeżywają gniew, przeżywają zawiść, doznają porażek. Nie tylko ci, którym kiepsko się wiedzie, wszyscy. Bogaci, nasi idole, nasze wzory. Wszyscy przezywają stratę, chorują, starzeją się, że różne rzeczy się im nie udają. My najczęściej nie mamy wglądu w cudze życie, najczęściej je więc idealizujemy. Osoba współczująca samej siebie dostrzega swoje negatywne przeżycia, cechy w kontekście doświadczeń całej ludzkości. I to jest trzeci element – poczucie wspólnoty z innymi ludźmi. To przynosi ulgę w cierpieniu, zamiast alienacji i wyizolowania.
Przekonanie szóste: nie możemy się zmienić
Każdy może się tego uczyć, choć wiadomo, że osobom z natury neurotycznym, lękowym będzie trudniej wypracować sobie takie podejście. Ale to, że komuś będzie łatwiej, a komuś trudniej, nie oznacza, że nie mamy próbować. Na pewno na początek warto zrozumieć tę filozofię. Odróżnić litowanie się nad samym sobą od współczucia. Przestać się bać swoich uczuć, nie zaprzeczać im, mieć świadomość siebie i pracować nad własnym „ja”. Co to oznacza? Wiem, jaka jestem. Nie mogę zmienić swojego temperamentu, ale nad pewnymi aspektami mogę pracować. Wiedza o sobie jest wielką siłą.
Kolejnym krokiem jest rezygnacja z oceniania samego siebie, która zamienia się w osądzanie. Ćwiczyć obserwację tego, co się w naszym wewnętrznym życiu dzieje. Co jest dane innym ludziom również.
Ogromną sztuką jest budowanie dystansu do własnych przeżyć. Bez próby walczenia, zmieniania na siłę. Pomocna w tym może być joga, praktyka oddechowa, relaksacyjna. Ważne, by nie uciekać od myśli w alkohol, jedzenie, czy inne używki, a mamy tendencję, żeby to robić, bo dziś naczelną zasadą w życiu jest czuć się dobrze. Naszym celem jest nie cierpieć, bo jak cierpimy to znaczy, że coś z nami nie tak. Zresztą przecież często słyszymy: „bądź silna”, „nie płacz”. Więc udajemy silne, a potem popadamy w schematy narzekań, ocen, zgryźliwość.
To może od dzisiaj (nie, nie od poniedziałku czy od Nowego Roku): cierp, gdy potrzebujesz, nie obwiniaj się za to, bądź dla siebie dobra. Będziesz wtedy szczęśliwsza, a inni szczęśliwsi z tobą.
Pisząc ten tekst korzystałam z wywiadu z prof. Ireną Dzwonkowską z SWPS we Wrocławiu, która zajmuje się badaniem postawy współczucia wobec samego siebie.