Pamiętam, jak tuż przed diagnozą, próbowałam złapać kontakt ze sobą. Nadaremnie. Jakich sztuczek bym nie użyła, tak nie byłam w stanie wzbudzić w sobie tego uczucia, że jestem w domu, u siebie, całkowicie bezpieczna i zlokalizowana. Napisałam nawet gdzieś na którymś z blogów, że dusza chyba wzięła i mi umarła, bo nijak pochwycić jej nie mogę. A potem przyszła diagnoza i wraz z nią miesiące żmudnego leczenia ciała i cucenia nieprzytomnej duszy.
Za to ostatnie wzięłam się osobiście, bo nagle stało się dla mnie całkowicie jasne, że za duszy śmierć tylko ja odpowiadam i co się z tym wiąże, tylko ja mam moc jej wskrzeszenia. Ten dziwny duchowy dyskomfort, który na kilka tygodni przed diagnozą u siebie zaobserwowałam wydał mi się nagle całkowicie z diagnozą powiązany. Dotarło do mnie, w formacie liter drukowanych, że śmierć duszy, była niczym preludium. Po niej, rak zamanifestował się w świcie fizycznym, przyjmując postać twardego, rozrastającego się guza. Związek pomiędzy tymi dwoma aktami destrukcji stał się dla mnie niezaprzeczalny, choć przyznam, mąż mi mówił, że to trochę nienaukowy był koncept. Well, no cóż.
Podchodząc do choroby spirytualnie, tworzymy sobie coś na wzór nowego świata. Wchodzimy do własnej głowy, a stamtąd dalej, kroczymy prosto do serca. Żmudna, długa i wymagająca wysiłku jest to wyprawa. Jeżeli bowiem człowiek cały czas żyje tak jakby poza sobą, jeżeli żyje tylko dla innych, jeżeli nagina cały swój świat tak, by spełnić cudze oczekiwania, jeżeli żyje bezmyślnie, bezrefleksyjnie, funkcjonując z automatu i jeżeli robi to latami, bo tak się po prostu przyzwyczaił, to taki człowiek by dojść do serca, długą podróż musi odbyć.
Choroba taka jak rak, daje człowiekowi czas, którego poza nią człowiek tak naprawdę nigdy nie ma. Rak jednak, to sytuacja podbramkowa. To taki moment, obok którego raczej nie przejdzie nikt obojętnie. Dlaczego tak jest? Dlaczego musimy się wpędzić w rako-obłęd, zanim nareszcie poświęcimy sobie trochę uwagi? Powodów pewnie jest wiele, życie jest szybkie, stres trzyma nas w metalowym uścisku. W kontekście całego życia, my jako ktoś ważny, ktoś zasługujący na czułą uwagę, nie mamy szans na zaistnienie. A przecież nasz świat bez nas to prawie oksymoron. Jakże bowiem możemy własne wieść życie, jeżeli nasza w nim rola jest marginalna? Pomimo tego, tak właśnie funkcjonujemy. Stawiając wszystko i wszystkich na pierwszorzędnych miejscach. I jeszcze tłumaczymy sobie po cichu, że tak trzeba i że własne potrzeby poczekać mogą.
Czasami jednak nie mogą. Czasami po prostu przekraczamy granice. I choć robimy to nagminnie, to jednak nigdy nie bezkarnie. Nasze ciała, nasze dusze, potrafią bowiem upomnieć się o uwagę. Możemy próbować przechytrzyć naturę, ale przy próbach przyjdzie nam tylko pozostać. Bo ciała nasze są mądrzejsze od wszystkich mentalnych gier i manipulacji. Bo nasze dusze szybciej własny żywot zakończą aniżeli udział wezmą w maskaradzie, którą ludzie na co dzień praktykują z pogwałceniem własnych potrzeb i bez jakiegokolwiek zrozumienia i czułości dla siebie.
Człowiek potrzebuje uwagi. Człowiek potrzebuje miłości. Zanim jednak będzie mógł przyjąć je od kogokolwiek, w pierwszej kolejności, sam będzie musiał dać sobie uwagę, sam będzie musiał nauczyć kochać się siebie. Wypełnienie siebie miłością po brzegi to chyba najpiękniejszy jest z aktów i jak żaden inny niesie ze sobą moc uzdrowienia. Czyż kwiaty nie rosną najpiękniej kiedy przemawiamy do nich czule? Pozostawione sobie, bez pielęgnacji i uwagi, karłowacieją, więdną, obumierają. I choć uproszczone jest to porównanie, to przecież i człowiek jest jak ten kwiat.
Niestety żyjemy w czasach, w których wielu straciło zdolność kochania siebie. Wielu nie rozumie nawet samego konceptu myśląc, że o czysty egoizm tu chodzi. Nic bardziej mylnego. Miłość do siebie oznacza szacunek, uwagę, wsłuchanie się w mądrość własnego ciała, w jego potrzeby. Taka miłość oznacza kontakt ze sobą, znajomość własnych pragnień. Taka miłość dodaje skrzydeł marzeniom i prowadzi człowieka w jedynym, właściwym kierunku; taka miłość, daje spokój, uczucie błogości i bezpieczeństwa. Taka miłość, stwarza warunki do rozwoju. Nie ma w niej miejsca na wynaturzenia komórkowe czy autoimmunologiczne zagrywki unicestwiające. Te bowiem dobrze funkcjonują w zachwianym środowisku, wytrąconym z równowagi i wyjałowionym emocjonalnie. Pewnie dlatego rak jest zjawiskiem tak w dzisiejszych czasach powszechnym. Wystarczy spojrzeć na kondycję, w jakiej znajduje się ludzkość. Zabiegana, zestresowana, ogólnie wytrącona z równowagi.
Spirytualne droga przez raka, prowadzi człowieka do domu. Zmusza do skonfrontowania się z całym tym bagażem, który na plecach niesiemy udając przy tym, nierzadko bardzo przekonująco, że to żaden bagaż albo, że waży gram. To droga trudna, taka która daje nam do wiwatu, ale otwiera nam oczy, rozdziawia buzię i często gęsto, wyciska oceany łez. Warto jednak nią pójść. Warto podjąć ten trud wejścia w siebie, w duszę swoją, warto podjąć próbę odczytania, odszyfrowania kim się jest. Niczego bowiem nie da się porównać z tą chwilą, kiedy człowiek sam we własne ramiona wpada. Mury ograniczających, niszczących przekonań rozsypują się wówczas cegła po cegle. I człowiek staje się jak dziecko, które na nowo wkracza w świat. Tyle tylko, że tym razem, może świadomie budować swoje życie, tworzyć własny system przekonań i wartości, który zamiast umniejszać, utworzy solidne fundamenty pod życie oparte na szacunku i miłości. Tak zaczyna się proces zdrowienia. Z tego miejsca, człowiek czerpie siłę do walki z chorobą. Siłę, której żaden tumor się nie spodziewa i której w pewnym sensie ulega, poddając się, wycofując, minimalizując się.
Dla jednych, droga spirytualna to droga do Boga. Modlitwa przynosi ulgę, wiara czyni cuda. Inni, pojmują spirytualizm nieco inaczej. Medytują, edukują się, poznają siebie i przewartościowują życie. Jedni i drudzy robią to jednak z przekonaniem i konsekwentnie. Do tego stopnia są zdeterminowani, że nie sposób nie zaobserwować u nich zmian. Zmienia się ich życie, styl, ludzie, potrzeby. Świat wywracają do góry nogami i idą do przodu. Są na swój sposób zaraźliwi, bo mają tą energię, w której każdy chciałby się zanurzyć po same uszy. To są zwycięzcy. To są ci, którzy z każdej dżungli wyjdą o własnych siłach, wzmocnieni doświadczeniami, mądrzejsi, odmienieni. To są ci, którzy reanimują własną duszę, odbudowują ciało i wiodą życie, które zainspirowane, z dziką radością realizuje ich pragnienia. To o nich czytamy potem książki i oglądamy filmy. Bo oni są jak drogowskazy.
Amazonka w Dżungli to portal dla kobiet i o kobietach, w których życiu pojawił się RAK. To miejsce, w którym piszemy o tym jak przeżyć raka i nie zwariować; co zrobić by życie pomimo choroby nie straciło na jakości; jak odzyskać grunt, który utraciłyśmy z powodu jednej, obezwładniającej diagnozy. To portal, w którym odkodowujemy raka, odzieramy go z czarnego PR’u i uczymy jak budować w sobie moc.