Chce mi się wyć. Czuję ból, prawdziwy, realny, fizyczny ból. Rano budzę się z uczuciem, że nie przetrwam do wieczora, że rozpadnę się na kawałki i już nie poskładam. Że nie pójdę do pracy, że nie obiorę dzieci ze szkoły. Że pęknie mi serce. W nocy, nie mogę spać, bo myśli, wspomnienia związane z nami, z tobą, jakieś rozmowy, plączą się w mojej głowie i zabierają sen. Ale przecież, twarda jestem. Sama tego wszystkiego chciałam. A ja z reguły wiem, czego chcę.
Nie, nie mam wątpliwości. Wiem dobrze, jak to by się skończyło, gdyby nie odeszła. Stalibyśmy się, jeszcze bardziej, swoimi wrogami. To już zaczęło się dziać, na naszych oczach. Ty miałeś swój „emocjonalny romans”, który, kiedy tylko się rozstaliśmy, rozwinął się w poważny związek. Jak mogłabym to wybaczyć albo zapomnieć? Boże, jak bolało. Nie potrafię tego zrozumieć jak to mogło tak boleć. Przecież byłeś już mi prawie obojętny, już nie mogłam na ciebie patrzeć, już miałam cię tak bardzo dość. Sama Cię odepchnęłam. Świadomość, że w twoim życiu zagościła już na dobre ona, że wprowadziła się do niego ze swoimi diabelnie zgrabnymi nogami, jasnymi włosami, piegami… Jak prawy sierpowy dla mojego ego. Jeden, chwilowy impuls, że przecież byłeś „mój”, jeden jedyny żenujący zryw, żeby cię zatrzymać, chociaż to ja odeszłam.
Oddaliliśmy się od siebie. Ja miałam „swoje dzieci”, swoją firmę, swój świat, w którym powoli zaczęło cię brakować. Popełniłam mnóstwo błędów, zaniedbałam nas, zaniedbałam Ciebie. Potrafiłam być zimna, wyrachowana i nie chcieć seksu „na zgodę”. Potrafiłam karać cię milczeniem i chłodem. Wytrzymywałam cały długi dzień, nie odpisując na twoje przepraszające SMS-y. Kpiłam z twoich niewinnych żartów, z twojego dotyku – delikatnego, nieśmiałego, zaraz po kłótni. Nie lubiłabym mnie w tych chwilach, gdybym była tobą. A czy mogłabym mnie kochać? Nie wiem.
Ale były też dobre momenty, prawda? Jak wakacje nad Bałtykiem, te, kiedy całe dwa tygodnie lało, a my biegaliśmy po plaży w płaszczach przeciwdeszczowych i kaloszach. A wieczorem graliśmy w chińczyka. Dziewczynki zasypiały tak wcześnie, wiedzieliśmy wtedy co zrobić ze wspólnymi nocami. Jak to się stało, że potem jakoś nagle zapomnieliśmy? Już tylko „dobranoc” albo „ja jeszcze poczytam”. Albo: „Wrócę późno, nie czekaj”. Nie zrobiłam nic, żeby to naprawić, żeby spróbować. Uważałam, że to ty powinieneś się starać, pokazać mi jak bardzo ci na mnie zależy, jak chcesz ratować ten związek. Starałeś się, jakiś czas. Bo ile można uderzać głową w mur?
Wiesz, nie umiem się z tobą przyjaźnić. Nie po tym, jak przez te kilkanaście lat dzieliliśmy razem łóżko, nawet jeśli ostatnie cztery były raczej fikcją niż bliskością i intymnością między nami. Nie umiem udawać, że chcę twojego szczęścia i dobra. Może kiedyś się nauczę. Może kiedyś zrozumiem, że masz do tego życia „po nas” prawo. Dziś jeszcze za wcześnie. Kiedy zabierasz dzieci na weekend, witam się z tobą szybko, zdawkowo. Nie patrzę ci w oczy. Myślisz, że cię nienawidzę, że nie potrafię wybaczyć. Tak bardzo się mylisz. Cierpię.
Przyjaciółki mówią: to zaraz minie. Czekam. Czekam dni, tygodnie, kilka miesięcy. Zaciskam zęby, mocno wbijam paznokcie w opuszki palców. Nerwowo zerkam na telefon, ale nie przysyłasz już wiadomości, nie błagasz, żebym wróciła. Kiedy jestem sama przyznaję się sobie przed samą sobą wprost: Tak, czasem chcę znowu otworzyć te drzwi, za którymi zostawiłam wszystko to, co nas łączyło. Ale z tej drogi, którą wybrałam, powrotu już nie ma.
Decyzja o odejściu dojrzewała we mnie długo, latami. Wiele ich ze sobą spędziliśmy. W tym czasie kupiliśmy dom, urodziły się nam dzieci, zdechł ukochany pies i chomik. W tym czasie umarł mój tata, a twój poważnie zachorował. Dwa razy zmieniłeś pracę, na lepszą i jeszcze lepszą. Trzy razy widziałam twoje łzy. Pierwszy raz, gdy trzymałeś w ramionach nasze bliźniaczki, na sali porodowej. Drugi raz, gdy przez kilka dni myśleliśmy, że ciężko zachorowałam. Trzeci raz, gdy powiedziałam, że odchodzę.
Przykro mi, tak bardzo przykro, że nie mogę ci już powiedzieć, jak bardzo cię kocha(ła)m. Chce mi się wyć.