Spakować w pośpiechu walizkę, napisać kilka słów na kartce albo nie, zniknąć, uciec… trzasnąć drzwiami i koić swój ból złością na Niego. Winnego mniej lub bardziej, ale jednak winnego.
Tego, który do tego doprowadził, czasem zmarnował ci kilka miesięcy albo pół życia. Cóż to za potwór. Bo kto inny mógłby okraść cię tak bezpardonowo z tych wszystkich chwil, które miały być szczęśliwe?
Miał być album ze zdjęciami i pogaduchy przy winie. Nie ma.
Nawet nie wiesz, kiedy ktoś wślizgnął się do twojego życia i zabrał te wszystkie marzenia… Jakie to byłoby proste. Po głowie pogłaskałaby cię przyjaciółka cedząc przez zęby, że to pajac (a ona od początku to mówiła) i że nie zasługuje nawet na połowę tego, co od ciebie dostał.
Ale odchodzenie jest najtrudniejsze, kiedy nie możesz sobie wykreować potwora, przed którym trzeba uciec. Gdy widzisz swoją świeżą i jeszcze nieśmiałą dojrzałość. Wtedy, gdy nie ma w tobie „nigdy” i „zawsze”, i gdy stoisz przed lustrem mierząc się ze zdaniem: „bez względu na wszystko, co wydarzyło się po drodze, teraz to moja decyzja”.
Przebudzenie – świt rozczarowań
Zaczyna się całkiem niewinnie. Wychodzisz na balkon, zapalasz papierosa, dzieci już śpią. Jesteś sama ze sobą przez te parę minut. Żar tli się powoli, a twoje myśli wirują z prędkością światła. Wracasz do tych wszystkich chwil, z których już wiele razy składałaś swoją opowieść. Ale tym razem film jest o czymś innym. Nie jest już tanim dramatem o rozczarowanej kobiecie, ani o tyrającej na dwie zmiany samotnej z rodziną. Jest o tym, jak wiele razy nie widziałaś, gdzie zmierza twoje życie.
Klatka po klatce przyglądasz się uważnie sobie, czasem widzisz, że wiele się nie zmieniło, tylko ty jesteś już w zupełnie innym miejscu. Że on nigdy nie był księciem, supermanem ani romantykiem, za to ty byłaś doskonałą aktorką. Grałaś przed sobą cierpliwość, poświęcenie, wyrozumiałość.
Bo miłość wtedy była warta wszystkiego, prawda? Taką chciałaś siebie widzieć?
Nie, nie żałujesz. Nawet gdybyś miała wehikuł czasu i odnalazła siebie, nie zmieniłoby się nic. Bo w tym twoim bezpiecznym „kiedyś” przepełnionym miłością nie było miejsca na pieniądze, racjonalność, wątpliwości. Nie było miejsca na zwykłe, nudne i trudne życie. Była tylko wielka miłość.
Dopalasz papierosa, wypijasz łyk herbaty, wreszcie pytasz siebie: „jeśli nic się nie zmieni, czy ja chcę tam wrócić?”. I tego jednego jesteś pewna – nie chcesz. Byłaś tam bardzo długo. Pomimo, bo wszyscy zawsze mówili ci, że kocha się pomimo. I ty kochałaś.
Pewnego dnia tylko obudziłaś się w świecie, w którym siebie już kochać nie umiałaś. Skurczyłaś się potwornie, tak bardzo, że twojego głosu nie dało się już usłyszeć. On został tam, ty szłaś do przodu.
Teraz dopiero widzisz, jak wiele chciałaś zamieść pod dywan. Ale dzisiaj rozumiesz, że to nie jest już ważne, bo jakiej historii nie pisalibyście do tej pory, dopiero teraz wiesz, że „bez względu na wszystko, co wydarzyło się po drodze, teraz to moja decyzja”.
Tresowany potwór – pilnie kupię
Nigdy tak sobie nie wyobrażałaś rozstania, prawda?
Powinny być jakieś zdrady, choć jeden roztrzaskany wazon i wojna Państwa Rose w miniaturze. Przecież coś musi się zadziać, żeby dwoje kochających się ludzi nagle przestało się kochać.
Ale często nie dzieje się nic. To nic bywa gorsze niż cokolwiek na świecie. Wibrująca pustka i coraz więcej myśli.
Czasem jesteś kobietą, która budzi się cudzym życiu. Patrzy na siebie i widzi tylko dodatek, piękną klasyczną ozdobę, jak jego ładne spinki do mankietów. Innym razem rozstanie nie ma swojego początku, toczy się powoli, jak śniegowa kula zbierając po drodze wszystko, czego dotknie. Jego lub jej obojętność, rzucone w kłótni wyzwiska, lekceważenie i późne powroty do domu. Ten moment, gdy czasem on wypije o jednego drinka za dużo i ten, gdy któreś z was przekracza granicę, po której nie da się już wrócić do poprzedniego punktu.
Nie dzieje się nic, a jednak tak wiele. Nawet nie wiesz kiedy.
„Jak to się stało?” – słyszysz z tyłu głowy. „Głupia baba, jakby ludzie nie mieli większych problemów”. I nikt nie chce zrozumieć, że życie to coś więcej, niż wieczny rozejm dwóch walczących ze sobą istot. Umowa, że będziecie się znosić.
Kiedy nie możesz sobie stworzyć potwora, cholernie trudno jest odejść. Byłoby inaczej, gdybyś mogła usiąść z butelką wina w kuchni, upić się swoją nienawiścią i złością. Ale gdy dojrzewasz do odchodzenia, wiesz, że każde z was wiele razy zamieniało się w potwora. Karmiliście go obojętnością, frustracją, satysfakcją. Pożerał niewyobrażalne ilości „miałam rację” i was, kawałek po kawałeczku.
Twoim potworem już zawsze będzie świadomość, że nie potrafiliście zrobić tego jednego, jedynego kroku w tym samym kierunku. Kiedyś go wypuścisz na wolność, a sama pójdziesz nową drogą. Bardziej dojrzała, pogodzona ze sobą. I mądrzejsza o wiedzę, że decyzje zawsze leżą w naszych rękach. Że nie każdym potworem można się zasłonić lub z nim walczyć. Są takie, które można albo oswoić albo puścić wolno… i zacząć żyć na nowo.