Mam dziś 29 lat, a czuję się czasami jak staruszka stojąca nad przepaścią i czekająca na to, że ktoś ją w końcu zepchnie w dół. Jestem zła, wściekła i zazdrosna o to, że inni mają normalne życie, że potrafią się uśmiechać, czerpać garściami z każdego dnia, że są szczęśliwi.
Mam żal do losu i do rodziców, że nie potrafili mnie ochronić, że pomagali tylko mojemu choremu bratu, że wszystko kręciło się wokół niego. Tak jakby ta cholerna choroba dotyczyła tylko jednej osoby, a przecież cały nasz dom gnił od jego złych emocji, od ciągłego cierpienia i smutku. Matka uciekała w pracę, ojciec popijał po kątach i większość czasu spędzał na działce. Nawet zimą.
Wiesz jak to jest, gdy masz 12 lat i z radością gnasz na obiad pochwalić się rodzicom kolejną dobrą oceną? Ja nie wiem, bo zawsze wracałam najdłuższą drogą. Przesiadywałam na ławce w parku, żeby tylko oddalić ten moment, gdy przekraczam próg naszego mieszkania, w którym depresja mojego brata pogasiła wszystkie światła, zasłoniła rolety i kazała nam milczeć. I patrzeć, jak bierze sznur i zakłada pętle, na jego szyję.
Kuba był starszy o 4 lata i zawsze taki skryty i cichy. Takie spokojne, kochane dziecko – mawiała nasza babcia – zupełne przeciwieństwo Lenki. Ja uwielbiałam głośno się śmiać, wygłupiać, śpiewać i broić ile wlezie. Brat nie był lubiany na podwórku, bo nie chciał ganiać z innymi chłopakami za piłką, stronił od hałasu i zabawy, wolał książki i siedzenie w swoim pokoju. Najlepiej sam, żeby nikt mu nie przeszkadzał.
Nauczyciele zwracali uwagę rodzicom, że ich syn unika rówieśników, że jest bardzo zamknięty w sobie. Pamiętam, że ojciec nieraz truł mamie, że Kuba jest jakiś dziwny, że może pójść z nim do lekarza, poradzić się kogoś. Że to nie jest normalne, żeby chłopak w tym wieku, nie miał żadnych zainteresowań i kumpli. Mama tylko głaskała go po głowie i warczała do taty, żeby tak przy nim nie mówił, że sprawia mu przykrość, że widocznie taki już ma charakter. Ja się go trochę bałam, bo miał taki nieobecny wzrok. Czasami, nagle, przytulał mnie mocno i się trząsł, jakby się bardzo czegoś bał, a zaraz potem uśmiechał się i czytał mi bajki. Wtedy tego nie rozumiałam, nawet się go wstydziłam, bo na naszym osiedlu ciągle się z niego śmiali. Mówili, że pewnie jest pedałem, dlatego taki grzeczny i cichutki. Tydzień, po jego 16-tych urodzinach, ojciec zabrał mnie ze szkoły w trakcie lekcji. Był zmartwiony, szeptał coś z moją wychowawczynią. W samochodzie, powiedział mi, że jedziemy do szpitala, bo mój brat się bardzo rozchorował, że teraz będziemy musieli wszyscy bardziej na niego uważać. Byłam dzieciakiem, ale już wtedy czułam taką niesprawiedliwość, bo przecież ciągle wszyscy, martwili się tylko o niego. Leżał w szpitalnym łóżku, miał zabandażowane nadgarstki. Mama siedziała przy nim zgarbiona, a ojciec mocno mnie do siebie tulił i powtarzał, że wszystko będzie dobrze. Kłamał, bo było coraz gorzej.
Psychiatra, psycholog, leki uspokajające, antydepresanty i terapia – to zbiór słów, których szczerze nienawidzę. Nie miałam dzieciństwa, depresja Kuby przysłoniła wszystko, bo każdy przejaw radości gasił jego przejmujący smutek. Albo dziwne wybuchy euforii, takiej krótkiej, nienaturalnej, jakby on sam jej nie rozumiał, jakby się tych stanów obawiał. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale to tak, jakby przerażał go uśmiech, jakby bał się zwykłej codzienności.
Patrzyłam na ojca, który miotał się pomiędzy, skrzętnie ukrywaną flaszką wódki, a byle pretekstem, żeby tylko wyjść z domu. I na mamę skrajnie zmęczoną, pracą i ciągłą walką o mojego brata. Biegającą od gabinetu do gabinetu, z terapii indywidualnych na rodzinne, których nie znosiłam. Bo miały pomagać, a gówno dawały. Rodzice przerzucali na siebie winę, Jakub płakał i powtarzał, że to bez sensu bo i tak nikt go nie zrozumie. Ja milczałam, zastanawiając się, czy w ogóle jeszcze ktoś pamięta, że tu jestem. Że czuję, że tęsknię za dotykiem rąk mojej mamy, za przejażdżką rowerem z moim tatą. Ciągle słyszałam tylko o nowych metodach leczenia, nowocześniejszych ośrodkach, nawet o znachorach. Zupełnie, jakby moi rodzice byli ślepi, że nie tylko Kuba cierpi. Jakby nie dostrzegali, że my wszyscy potrzebujemy pomocy, bo się rozpadamy i oddalamy od siebie.
Wybłagałam szkołę z internatem, bo czułam coraz większą niechęć, do swojego brata. Obwiniałam go, że zabrał mi normalny dom, że wyniszczył psychicznie rodziców. Gdy tylko, dzwonił ktoś z domu, bałam się, że znowu o niego chodzi, że znowu się pociął albo nałykał prochów. Myślałam, że on to robi specjalnie, bo to przecież niemożliwe, żeby pomimo takiej pomocy i leczenia, nadal w tym tkwić, że to pewnie jego wina, bo było mu tak wygodnie. Lubił te swoje ciemności, tę rozpacz, którą skrzętnie się okrywał, ten stan beznadziei, którą się otaczał i w której tkwił. Jeździłam do domu coraz rzadziej, nie chciałam już w tym uczestniczyć, odbierałam co piąty telefon od mamy, bo i tak wiedziałam, o kim będziemy rozmawiać.
Ale z drugiej strony ściskały mnie wyrzuty sumienia. Może przez to, że nie wierzyłam w jego zmianę, że zbyt długo patrzyłam na tylko chwilowe zrywy, po których znowu choroba rządziła nim i nami wszystkimi. Do dziś gorzko się śmieję, gdy słyszę, że z depresją można żyć normalnie, że można z niej wyjść.
Trzy lata temu, w Wigilię, gdy wszyscy łamali się opłatkiem i śpiewali kolędy, ja trzymałam Kubę a tata, usiłował go odciąć. Mama krzyczała do słuchawki, żeby się pospieszyli z karetką. A ja, przełykałam łzy i błagałam cicho w sobie, żeby jeszcze tym razem zdążyli, żeby choć na chwilę odzyskał świadomość, żebym mogła mu powiedzieć to, co powtarzam za każdym razem, gdy jestem u niego na cmentarzu. Chciałam ci powiedzieć, braciszku, że dziś już wiem, że to nie twoja wina. Że depresja to potwór, jest jak wirus, jak zaraza, przed którą nie ma ratunku. Że źle zrobiłam uciekając, bo przed nią się po prostu nie da. Dziś staram się myśleć, że już jest ci dobrze, gdziekolwiek jesteś, że już nie dręczy cię ciemność, nie dusi ciągły strach, a smutek przestał zabierać twój spokój. Czasem tylko, gdy jestem sama, zasłaniam szczelnie zasłony i gaszę światła. Chowam się w ciemnym kącie, żeby zrozumieć, jak to jest. Wiedzieć, że za oknem świeci słońce, ale go nie widzieć i nie czuć. I już wiem, że nie ma gorszego piekła.