„Ważę ponad 130 kilogramów, choć właściwie nie znam precyzyjnych danych, bo unikam pomiarów, jak się da. Nie chcę wiedzieć, nie chcę sprawdzać. Żyję w przekonaniu, że tak już zawsze będzie i że wcale nie chcę, aby było inaczej”.* Tak wyglądała rzeczywistość Danuty Awolusi pod koniec 2012 roku. Od zawsze była otyła, od zawsze była grubasem, nie wyobrażała sobie, że jej życie może się zmienić, nawet tego nie zakładała. Bo niby dlaczego miałaby schudnąć? Przez społeczną presję, bo w innych budzi odrazę? To innych problem, nie jej. Aż przyszedł Sylwester 2012 i od wtedy wszystko zaczęło się zmieniać…
Ewa Raczyńska: Jakiś czas temu usłyszałam, że zgubienie kilogramów, nie jest równoznaczne z tym, że widzisz siebie szczupłą, w swojej głowie możesz nadal pozostać grubymi udami i brzuchem.
Danuta Awolusi: To prawda. Znam to z autopsji. Po tym, jak schudłam, długo przedstawiałam się: „Jestem Danusia, schudłam 70 kilogramów”. Teraz już tak nie mówię.
W swojej książce „Odważona” poruszyłaś tabu, napisałaś o tym, jak traktowani są ludzie otyli. Z czym Ty się spotkałaś?
Teraz, po czasie, kiedy zaczynam słuchać historii innych ludzi, myślę sobie, że może miałam pecha. Może. Miałam pecha na pewno w dzieciństwie, spotkałam dzieci, które bardzo mnie szykanowały. Przedszkole to był trudny okres, podstawówka jeszcze gorszy. Zostałam napiętnowana jako grubaska, gruba świnia, beka. Słyszałam na swój temat tysiące określeń… Wyrosłam w poczuciu, że taka jestem.
Oczywiście zagłuszyłam to w sobie na długie lata, zagłuszyłam na tyle, że na co dzień starałam się nie myśleć o swojej otyłości, nigdy o niej z nikim nie rozmawiałam, nie poruszałam tego tematu.
W dorosłym życiu zdarzyło mi się kilka sytuacji, kiedy ktoś bezpośrednio i w bardzo cierpkich, czasami obraźliwych słowach zwrócił uwagę na to, jak wyglądałam. Bywało, że na przykład lekarz poczuł potrzebę powiedzenia mi tui teraz, co o mnie myśli, co powinnam ze sobą zrobić. I nie ma znaczenia, czy jesteś gotowa na to, co usłyszysz, czy nie. To boli i na mnie takie sytuacje nigdy nie zadziałały motywująco, a wręcz przeciwnie, sprawiały, że chciałam się jeszcze bardziej schować w tej swojej pieczarze demonów i lęków. Myślisz sobie, że jesteś stracony dla świata i zastanawiasz się co możesz zrobić, co możesz zmienić, skoro nie czujesz w sobie siły… Ja, ważąc najwięcej, nie byłam w stanie wyobrazić sobie siebie innej.
Naprawdę?
Tak. Myśl, że mogłabym wyglądać inaczej, że osiągną wagę idealną dla mojego wzrostu, była dla nie surrealistyczne.
A wydawałoby się oczywiste, że wizualizujesz sobie, jak chcesz wyglądać i do tego dążysz?
Każdy pewnie ma swoją metodę. Tylu, ilu jest ludzi, tyle jest ścieżek docierania do celu. Dlatego bardzo bronię się przed stwierdzeniem, że napisałam poradnik o tym, jak schudnąć. To jest po prostu moja historia. Dla mnie to pamiętnik okraszony garścią porad, ale bardziej na zasadzie: co ja zrobiłam, a co może sprawdzić się u ciebie, jak chcesz to spróbuj.
Może ktoś potrzebuje powiesić sobie zdjęcia modelki na lodówce, bo to go będzie motywować. Są ludzie, których motywuje stres, którzy lubią, jak ktoś trzyma im reżim, może wtedy potrzebny jest trener personalny, ktoś, kto będzie cię wyciągał za fraki z tego łóżka. I jest ktoś taki jak ja, kto potrzebuje zrobić to samemu, minimalizując stres najbardziej jak się da. Do zera praktycznie, bo nie miałam wokół siebie nikogo, kto by na mnie patrzył, więc założyłam, że jeżeli upadnę, to nikt nie będzie mnie zbierał i nie będzie czuł się rozczarowany moją osobą, tym, że znowu mi się nie udało.
Chroniłaś się w ten sposób?
Nieświadomie tak. Nieświadomie, bo dzisiaj po tym, co przeszłam, czego się o sobie dowiedziałam, to już wiem, że trzeba się chronić i jeżeli ja przed czymś lub przed kimś uciekam, to znaczy, że bardzo się boję. Wtedy to był instynkt przetrwania.
Poza tym wszystkim osobom, które nie wierzą w siebie, mówię, że każdy z nas ma w sobie siłę, tylko my tak bardzo czekamy, aż coś tę siłę wydobędzie. Najczęściej dzieje się to wtedy, gdy w naszym życiu wydarzają się niedobre rzeczy – śmierć kogoś bliskiego, trauma, wypadek, coś bardzo złego, co tak bardzo nas zmienia. Dlaczego mamy siłę wtedy stanąć oko w oko z takim niewyobrażalnym demonem? Bo oczywiste jest, że jak nie wstanę, to umrę, to już mnie nie będzie.
A jeśli nic takiego się nie wydarza, to tkwimy w marazmie całe życie i często bardzo późno się budzimy. Mówiąc o marazmie nie mam na myśli jedynie wagi, bo przecież są ludzie, którzy są szpetni z różnych innych powodów, którzy źle się czują w swojej skórze, w swojej płci. Którzy źle się czują ze sobą.
Dziś z perspektywy czasu – co się u ciebie wydarzyło, kiedy postanowiłaś wyjść tego marazmu – był punkt zwrotny czy jednak proces?
Wiele razy pada to pytanie, zwłaszcza od ludzi, którzy są w podobnej sytuacji do mojej, tyle, że stoją na początku tej drogi. Czekają, aż powiem o jakimś wielkim wydarzeniu, chcą usłyszeć coś, co im da takiego kopa, że w końcu zaczną swoją zmianę. U mnie to nie tak zadziałało. Ja miałam za sobą ciężki rok, który nawet nie wiem, kiedy minął.
Dlaczego był ciężki?
Bo jakiś taki pozbawiony radości. Codzienne czynności zaczęły być machinalne i nagle uświadomiłam, że nie mam ochoty spotykać się z ludźmi, zaczęłam się w sobie zamykać.
Trochę depresyjnie?
Tak, ale w ogóle tego nie zauważałam. Myślałam sobie, że tak po prostu jest. Za to zaczęłam z radością i lubością otaczać się jedzeniem, zawsze tak było, ale wtedy, w tamtym roku, stało się takie bardziej namacalne. Zauważyłam też, że grudzień, który jest miesiącem nastrojowym, pełnym ciepła, nadziei, dla mnie był kompletnie pozbawiony tej atmosfery, tych emocji. Sztuczny.
To właśnie w Sylwestra zaczęłam o tym myśleć i zdałam sobie sprawę, że to nie tylko dzisiejszy dzień jest dla mnie smętny, że te poprzednie i wcześniejsze też takie były. A kiedy pomyślałam o styczniu, zrobiło się jeszcze bardziej smutno… Myślałam że pewnie wydarzy się coś złego. I wtedy uświadomiłam sobie, że ja jestem chyba jeszcze za młoda na takie pozbawione wyrazu życie. Zadałam sobie bardzo proste pytanie: czy jestem szczęśliwa? Rzadko siebie o to pytamy ze strachu przed odpowiedzią, bo odpowiedź stawia nas w punkcie wstydu. Mówisz: nie, nie jestem szczęśliwa, ale myślisz sobie: no trudno, nie zrobię z tym nic, bo będę musiała włożyć dużo siły, albo będę musiała kogoś zranić, aby to zmienić, albo zaryzykuję i stracę, a może mi się nie uda. Argumentów na „nie” może być bardzo dużo.
Spytałaś siebie i…?
Odpowiedź nie bardzo mi się spodobała. Ale zaraz za nią przyszła myśl: to co by tu zmienić, co jest pierwsze pod ręką, co sprawia, że jestem nieszczęśliwa. I skoro uważam siebie za brzydką i grubą, spróbujmy to zmienić, żebym taka nie była.
Pierwszy raz nazwałaś swoją otyłość problemem?
Myślę sobie i może wiele otyłych osób się ze mną zgodzi, że my rzadko myślimy, że otyłość jest naszym wyborem, bo mówimy o ogromnej otyłości, nie nadwadze. Dla mnie nawet 20 kg więcej to nadal jest nadwaga, którą nietrudno jest zwalczyć, wystarczy chwila większej uwagi. Natomiast mówiąc o otyłości mam na myśli coś, co narastało przez wiele lat. Coś, co zaczyna sięgać 50-70 kg. I przez te wiele lat zdarzało mi się myśleć nierzadko, że jestem gruba, brzydka nieatrakcyjna. Ale zaraz za tym szło, że to jest niesprawiedliwe, że ja muszę się odchudzać, że niesprawiedliwe jest, że inni mogą tyle jeść, a ja nie mogę, że niesprawiedliwe jest też to, że faceci są tak chamscy, że zwracają uwagę na wygląd, a nie na to co jest w środku mnie i tak dalej.
Moje wykluczenie społeczne, bo takie jest w przypadku osób otyłych, działa na dwa fronty: z jednej strony ja jestem jako grubas wykluczona przez społeczeństwo, a z drugiej sama siebie wykluczam. Wierzę głęboko, że są osoby może nawet otyłe, które akceptują to, jak wyglądają. Ale to jeszcze rzadko się zdarza. I szkoda.
Kochałaś siebie taką wtedy?
Sęk w tym, że ja w ogóle nie kochałam siebie. Ale tu rozdzieliłabym kochanie swoje ciała i kochanie siebie, bo nadal jest to dla mnie dualne i niejednoznaczne. Ja nie kochałam siebie jako Danusi. Może nawet siebie nie lubiłam, chociaż mówiłam sobie, że jest wiele cech, które w sobie doceniam. Tyle, że późniejsze pochylenie się nad własną osobą, pokazało, że jest inaczej. Dlatego uważam, że chwała temu, kto zacznie przemianę fizyczną, po przemianie psychicznej, bo wtedy skraca sobie cały ten proces o 50%. A jeśli ktoś startuje z takiego pułapu jak ja – że najpierw zmieniam swoją fizykę, a potem zaczynam zauważać, że z głową coś jest nie tak, to ta zmiana bardzo się rozciąga. A z drugiej strony dzisiaj pytam siebie, czy umiałabym inaczej? Może nie umiałabym, może taka była moja droga.
Może w twoim przypadku tak właśnie musiało się zadziać?
Być może. Fakt, szybko spostrzegłam, że mam nie tylko problem z ciałem, ale też z głową, tylko nie spodziewałam się, że jest aż tyle do zrobienia. Nie przypuszczałam, że praca nad sobą, nad swoją głową, nad tym, co o sobie myślimy, zabiera nie miesiące, ale lata. W moim przypadku to były lata, teraz dopiero czuję, jak zaczynam się otwierać, obserwować samą siebie i jakie to jest cholernie trudne….
Co było trudne na początku, kiedy zaczęłaś?
Ja nie miałam parcia na sukces. Kiedy poczułam, że się duszę w moim życiu, że jest ono szare i bez wyrazu, stwierdziłam instynktownie, że skoro chcę dokonać zmiany, to nie może ona być określona w czasie na trzy miesiące, czy na pół roku, bo kiedy czas się skończy, wrócę do świata poprzedniej Danusi. Więc uknułam sobie w głowie taki plan, że w moim przypadku chudnięcie będzie efektem ubocznym, że ja chcę spróbować innego życia – tego zdrowego i zdrowego jedzenia.
Postanowiłam, że daję sobie dwa lata i wtedy zobaczę, co ta zmiana trybu życia mi przyniesie. Dwa lata. Tak silnie zakodowałam to sobie w mózg, że poczułam euforię. I w tej mojej historii kluczowe są dwa słowa: adrenalina i euforia. Bo ludzie, którzy kroczą nad przepaścią uwielbiają adrenalinę i zamieniają w nią każdą życiową czynność. U mnie adrenalina przekuła się w to, że budząc się rano myślałam o tym, żeby znaleźć nowy przepis na zdrowe śniadanie, obiad czy kolację, Czytając o tym, jak jedzenie wpływa na nasz organizm, poczułam taką euforię, że od teraz moje życie przestaje być szare, bo ja mam nowe cele. Celem jest opracować sobie super pyszne dania, które sprawią, że nie będę tęsknić za starym menu. Adrenalinę wywoływało u mnie testowanie nowych smaków, nowych potraw, sprawdzanie za czym będę tęsknić, a za czym nie.
W tym początkowym okresie, nic nie było trudne, wszystko było nakręcone adrenaliną, świadomością, że moje szare i smutne życie, robi się kolorowe, bo jest cel silnie sprecyzowany i wszystko, co robię, zbliża mnie do niego. Okazuje się, że przełamuję swoje ułomności i chcę to robić. I pojawiła się pierwszy raz taka myśl, że ja to robię dla siebie.
I wręcz dla mnie trudne było nie odmawianie sobie batoników i ciastka, ale mówienie NIE, gdy ktoś mnie częstował. Bo jak powiedzieć „nie, dziękuję” i uniknąć pytania: „A co się z tobą dzieje?”. Przez długi czas, kiedy koleżanka przynosiła do pracy ciasto, brałam kawałek udając, że jem… To jest dla mnie fascynując, że od stycznia do maja zmieniłam radykalnie swój jadłospis i nikt tego nie zauważył.
Bo nam się wydaje, że wszyscy to widzą? Ale to my skupiamy na tym naszą uwagę.
Trochę tak jest, ale też zadziałał mój kamuflaż, bo nikomu nie mówiłam: „O zobacz dzisiaj mam na lunch zdrowe pieczywo, sałatę i pomidora”.
Nie jest łatwo doprowadzić się do takiego stanu, żeby czuć się dobrze ze swoim ciałem?
Ja sobie przebiegle postanowiłam, że się nie przyznam do swojej zmiany, do momentu, kiedy ktoś sam tego nie zauważy… No, ale sobie poczekałam trochę. Prawda jest też taka, że nie spodziewałam się od razu spektakularnych efektów, bo skoro moja waga rosła przez 20 lat, to nie mogę oczekiwać, że w miesiąc zacznę chudnąć.
I kiedy w maju przyjaciel zaprosił mnie na majówkę i powiedział: „Jakoś tak inaczej wyglądasz. Robisz coś?”, to jemu pierwszemu powiedziałam, że tak trochę biegam. Może nie było jeszcze widać zgubionych kilogramów, ale zmienił się mój sposób bycia, miałam jakiś taki błysk w oku.
Mój organizm puścił w końcu kilogramy latem, w sierpniu moja zmiana wyglądu stała się zauważalna, a ja sama nie mogłam uwierzyć, że widzę na wadze 99 kilogramów. Jesienią nastąpił szok, bo wtedy zaczęło być widać te efekty. Dla mnie to był dodatkowy zastrzyk adrenaliny i euforia, bo w pracy wybuchły mini-pielgrzymki ludzi, żeby mnie zobaczyć, pisali do mnie, zaczepiali na korytarzu, bardzo wiele osób, które ukrycie próbowały schudnąć, pytało, jak to zrobiłam.
Najlepsze było, że oni nie widzieli tej mojej kilkumiesięcznej pracy, jakby im nagle ktoś zdjął klapki z oczu. A może zauważyli, bo w końcu zaczęłam się inaczej ubierać, zakładałam bardziej obcisłe rzeczy.
Później zmieniłam pracę i nowi ludzie nie znali mnie w tamtej wadze, ale ja czułam niedosyt tego podziwu i im opowiadałam: „Cześć jestem Danusia, schudłam 50 kilogramów” Potrzebowałam półtora roku, żeby nauczyć się tego, że ja już jestem taka jak teraz i że już nie ma potrzeby mówić o tym, co było wcześniej. To była pierwsza oznaka oswojenia się z tym, jak wyglądam.
A książka?
A książka powstawać zaczęła, kiedy byłam w mojej najchudszej wadze, zrodziła się z pomysłu wyrzucenia z siebie tych wszystkich emocji. Założyłam bloga i nagle okazało się, że wiele osób pyta o te same rzeczy, tyle razy opowiadałam i powtarzałam swoją historię, że stwierdziłam, że jak ją opiszę, to pytań będzie trochę mniej. Książka do połowy była wyrzucaniem emocji, a druga część to taka misja pokazania, jak osoby otyłe są szykanowane, jak są zaszufladkowane. Dla większości ludzi ten, kto jest gruby, jest słaby, nie umie o siebie zadbać, nie ma hamulców, jest obrzydliwy. I to jest bardzo krzywdzące, bo dlaczego mamy piętnować kogoś za jego wagę, jeśli on lubi jeść, akceptuje siebie i jest zdrowy?
Ta książka to też krzyk rozpaczy, pokazania jak gorzko smakowała pustka, kiedy zrzuciłam te 70 kilogramów… To było bardzo rozczarowujące i wpędziło mnie w stan depresyjny na rok. Pomyślałam: po co mi to wszystko?
Osiągnęłaś cel i pomyślałaś co dalej?
Właśnie, a za celem okazało się, że nie było nic. Jeszcze jako bardzo otyła osoba natknęłam się na artykuł o kobietach, które mają zmniejszane żołądki. Takim kobietom wycina się też tłuszcz, budzą się po operacji chude… Ale to wtedy zaczyna się prawdziwy dramat, bo w lustrze nadal widzą otyłą kobietę. Pojawia się depresja, żal, nienawiść do siebie, że dlaczego, skoro jestem chuda, to nie kłania mi się świat, dlaczego nie znajduję miłości, dlaczego nie mam wymarzonej pracy, dlaczego dalej wszystko jest takie gówniane?!To jest straszne…
Schudłaś i też to poczułaś, też zaczął się dramat?
Ja się śmieję, że góra tłuszczu odsłoniła wierzchołek problemu, a mi się wydawało, że pozbycie się tej góry tłuszczu odsłoni zielony, piękny i pachnący ląd. Okazało się, że nie. I to mnie bardzo przeraziło i rozczarowało, wkroczyła do mojego życia ogromna pustka. Dotarła świadomość, że ja nie lubię siebie, że nie lubię ze sobą przebywać, że dręczy mnie niskie poczucie wartości, które było zakodowane przez moją fizyczność, i co teraz tym zrobić.
Zmierzyłaś się z tym, nie przykryłaś z powrotem kilogramami.
Już chyba było za późno. Za późno w tym sensie, że ja już tak wiele przeszłam i zrobiłam tak dużo szumu sama w swojej głowie, że cofnąć się nie mogłam.
Mogłaś zagłuszyć tę pustkę albo efektem jojo, albo życiem w rytmie fit – ćwiczenia, dieta?
Ja właśnie poszłam w tango z demonem, ale nie z demonem jojo, tylko zaczęłam dokręcać sobie śrubę w myśl zasady: moje ciało, jest moim wrogiem, a wroga trzeba deptać. Więc katowałam się bieganiem treningami, coraz mniej kalorycznymi porcjami jedzenia. Doszło do takich absurdów, że jeżeli nie wykonałam jakiejś aktywności, to byłam chora. Wpadałam w panikę, gdy coś mi wypadało i nie mogłam iść poćwiczyć. Panika towarzyszyła mi, gdy wiedziałam, że gdzieś wychodzę i nie będzie tam do jedzenia niczego, co ja bym mogła zjeść. To było takie poczucie, jakby ktoś mnie zgwałcił, wyrzuty sumienia, poczucie brudu, że zjadłam na przykład talerz klusek, choć zdarzyło się to tylko raz. To dokręcanie śruby wyprowadziło mnie na bardzo jałowe pole także osłabienia fizycznego. Nie wiedziałam, co się dzieje z moim ciałem, było mi zimno, w 40 stopniach latem się nie pociłam, byłam osłabiona, senna.
Jakby miała coś zmienić w tej swojej drodze, to nie doprowadziłabym się do takiego stanu. Długo niszczyłam swoje ciało, żeby mu się nie zachciało wracać…
Poszłaś na terapię?
Terapia trwała już jakiś czas, ale to jak długo trwa proces pracy nad sobą sprawia, że moja terapia nie nadążała za moim tempem życia i szybkością zmian. Tego procesu nie da się przyspieszyć… Takie zafiksowanie uwolniło się, kiedy poznałam swoje partnera. Zaczęło mi przeszkadzać, że wstaję o piątej rano biegać, że cztery godziny w ciągu dnia spędzam na ćwiczeniach, że odmawiam sobie wszystkiego z towarzyszącym mi lękiem. Musiałam uwierzyć w to, że można żyć normalnie w tej wadze, a nie w ciągłym kołowrotku,
Lubisz siebie teraz?
Teraz tak, ale jestem jeszcze na etapie ciągłego poznawania siebie, całe życie tego unikałam. Czasami przychodzi taka myśl, że szkoda, że tak późno
A czego dobrego się o sobie dowiedziałaś?
Chyba, że nie ma rzeczy niemożliwych. A czego dobrego o sobie? Przede wszystkim zaczęłam poznawać siebie jaki kobietę, która ma swoje cele, lubi swoje cechy, siebie, która wie, co lubi robić i odważnie zaczyna o tym mówić. To mi się podoba, że wiem, czego chcę i chcę zrobić, i nie interesuje mnie, że świat mówi „nie”.
Boisz się, że wrócisz na tamte tory?
Nie wykluczam tego, że to wróci, bo jeśli zdecyduję się na dziecko, to mogę przytyć 40 kilogramów, w mojej rodzinie jest taka tendencja. I kto wie, może wtedy znowu stanę w lustrze z Danusią, która waży 140 kilogramów.
Ale dzisiaj mój zdrowy tryb życia mi się podoba i nie chcę go zmieniać. Stawiam na pokorę w życiu, bo ono jest nieprzewidywalne i straszenie siebie tym, co może się stać, jest bez sensu. Teraz marzę, żeby osiągnąć spokój i równowagę w swoim życiu. I powtarzam osobom otyłym, które spotykam, a dla których pewnie jest to straszne, że nie jest sztuką schudnąć 70 kilogramów, to był dla mnie pryszcz w porównaniu z pracą, którą wykonałam nad sobą, schudnięcie to była bułka z masłem.
*Cytat pochodzi z książki Danuty Awolusi „Odważona” wydanej przez Wydawnictwo Pascal