To nie będzie tekst opowiadający tylko o cierpieniu i strachu. Nie przeczytasz w nim o rezygnacji z życia, o poddaniu się. To będzie lekcja głębokiej pokory, z jaką każe się przed sobą kłaniać śmierć.
„Serce choć popękane, chce bić..”
– Najbardziej żałuję niewypowiedzianych słów tych do mamy, która odeszła kilka lat temu. Ale może tam, po tej drugiej stronie, dane nam będzie się spotkać i wtedy ją przytulę. Choć tak naprawdę wierzę w to, że po mnie przyjdzie, bo wie, jak bardzo się boję. Tak bardzo bym chciała tu zostać, oddychać, widzieć jak słońce budzi kolejny nowy dzień. Boże, nie masz pojęcia, jak ja bardzo nie chcę umierać i jakie to straszne, gdy wiesz, że już nie ma nadziei.
I jedyne, o co możesz się modlić, to żeby bardzo nie bolało, żeby to, co nieuniknione, stało się szybko i we śnie. To nieprawda, że gdy człowiek zmaga się z cierpieniem tyle lat co ja, to już tylko czeka na ulgę, na koniec. Ja całe swoje życie czekałam na cud, na telefon, gdy w słuchawce usłyszę, że znaleźli lek, że jest szansa. Marzyłam o tym, że budzę się rano i okazuje się, że przez ten cały czas tylko koszmarnie śniłam, bo jestem zdrowa. Ale gdy resztkami sił stawałam przed lustrem i widziałam swoje wychudzone ciało pokryte siniakami od popękanych żył, z czarnymi dziurami od odleżyn, to zastanawiałam się, czy jeszcze jestem człowiekiem.
Nigdy z nikim nie byłam, choć rosło we mnie pragnienie miłości, bliskości kogoś, kogo nie wystraszy moje chorowanie. Nie przyznawałam się do tego głośno, sumienie mi nie pozwalało. Bo jak świadomie wciągać kogoś w takie piekło. Piekło bezsilności i umierania na raty, bólu, przez który gryzłam poduszkę i wyłam, jak zarzynane zwierzę. I błagania o kolejną dawkę morfiny, żeby choć przez chwilę nie czuć nic i myśleć, że już nie chcę. Nie chcę czuć smrodu gnijącego za życia ciała, nie chcę wymiotować krwią i kawałkami wnętrzności, nie chcę trzymać się ściany, żeby móc postawić jeden krok. Popatrz na mnie. Też nie chcesz, bo napawam lękiem, bo ciągnę za sobą śmierć.
„Rozrzucam korale wspomnień…”
Kiedy byłam małą dziewczynką i jeszcze wszystko było w porządku, to zawsze powtarzałam, że będę żoną. Patrzyłam na moich rodziców, na to jak się wspierali, jacy byli zakochani, jak wszystko potrafili ze sobą pogodzić. I jak mama nie przestawała się uśmiechać. Myślałam wtedy, że żona to taka księżniczka, która żyje długo i szczęśliwie, taki ktoś, kto nigdy nie jest smutny, komu się wszystko udaje. Aż przyszedł najzimniejszy w moim życiu maj, który wpadł do naszego mieszkania wraz z lodowatym pukaniem do drzwi.
Tata wracał z pracy, wjechał w niego pijany kierowca, obaj zginęli na miejscu. Trzy tygodnie potem przyszła informacja potwierdzająca podejrzenia lekarzy. Moja diagnoza, mój wyrok.
Pamiętam, jak mama siedziała skulona pod szafą, wydawała mi się taka malutka, bałam się, że za chwilę zniknie. Cała się trzęsła, patrzyła przed siebie i powtarzała: – Jezu, to niemożliwe, za co nas tak karzesz? Potem w nocy dostałam pierwszego krwotoku, a w karetce lekarz mówił mi, żebym się nie bała i była dzielna, że to minie. Nie minęło, pogotowie zabierało mnie coraz częściej, mama była coraz chudsza i miałam wrażenie, że jednej nocy przybyło jej 20 dodatkowych lat. Nikt nie rozmawiał ze mną wprost, ale doskonale wiedziałam, co mi jest i jak to się zazwyczaj kończy. Przecież nie raz widziałam, jak z sal obok wywożono ciała moich koleżanek i kolegów, jak znikali jeden po drugim, a noc przerywał głośny płacz. I krzyk matek i ojców wołających, że to nieprawda, że to pewnie pomyłka, że jeszcze przed chwilą widzieli, jak bije serce. Zwijałam się wtedy w kłębek na szpitalnym łóżku i chowałam głowę pod kołdrę. Żeby tego nie słyszeć, żeby nie dławić się strachem, że będę następna.
„Nie ma cię i nie było, jest noc…”
Mamusia zmarła nagle. Byłam wtedy w klinice, już dorosła, ale nadal jak dziecko we mgle, bo potrzebowałam ciągłej opieki. Miałam tylko ją, a ona tylko mnie. Nie raz, gdy już nie wytrzymywała, to powtarzała, że najbardziej się boi samotności, tej po moim odejściu. A zaraz potem mnie tuliła i przepraszała, że nie powinna tak mówić, że nic złego się przecież nie stanie, bo nadal mamy siebie. Martwiłam się o nią, bo przecież widziałam, jak marnieje w oczach, jak wykańcza ją bezsilność i lęk o mnie.
Chodziła przygarbiona, jej oczy dawno straciły blask. Nienawidziłam siebie za to, bo zamiast ją wspierać, to sama wołałam o pomoc. A ona wszystko potrafiła udźwignąć, zwłaszcza to, co wymaga nadludzkich sił. Przecież wiedziałam, jak bardzo ciężko jest rodzicom, których dzieci są toczone przez chorobę, którymi śmierć pomiata i nie daje żadnych szans.
O tym, że mama już nie przyjdzie, powiedziała mi siostra Basia, pielęgniarka o sercu anioła. Usiadła przy moim łóżku, patrzyła długo i przełykała łzy. Pamiętam tylko skrawki, że rozległy zawał, że zanim trafiła do szpitala, było już za późno, że teraz będę musiała walczyć sama.
O co?! – krzyczałam i dusiłam się jednocześnie. Po co tu zostać, skoro zabrano mi już wszystko? Najpierw moje ciało robiąc z niego obrzydliwą masę, która jest pełna dziur po kroplówkach i zastrzykach, potem serce i duszę karmiąc je ciągłym i niewyobrażalnym strachem, i ukochanego tatę, który nosił mnie na rękach. A na końcu jedyną osobę, która potrafiła mnie uspokoić i sprawić, że przestawałam płakać.
O czym wtedy myślałam? Kto mi będzie śpiewał „kiedy umrę kochanie”, gdy mój czas dobiegnie końca. Przecież się umówiłyśmy, przecież mi obiecałaś! Kogo ja mam teraz poprosić, mamo? Chyba wtedy najbardziej do mnie dotarło, że śmierć jest najgorsza nie dla umierającego. Tylko dla tych, których tu zostawia.
„Nie ma mnie i nie było, jest dzień…”
Boję się i nie chcę odchodzić.
Mam 26 lat, ciało staruszki, robię pod siebie, myją i ubierają mnie obcy ludzie. Gdy bywałam w domu, przychodziły panie z opieki, zajmowały się wszystkim, starały okazywać współczucie, dawać mi choć trochę ciepła. A ja, mimo tego wszystkiego, co mnie spotkało, tak bardzo chciałam. Chciałam być żoną, taką, która kocha i jest kochana. Która odwiedza cmentarz tylko raz w roku, w święto zmarłych i jest to jedyna jej styczność z umieraniem. Taką, która gotuje obiady, podlewa kwiaty na balkonie i cieszy się, że rosną. Taką, która się ciągle uśmiecha i nie musi patrzeć na niczyje cierpienie.
Myślałam, że skoro już tak wiele dane mi było przejść, to pewnie po coś. Po to, żeby zaskoczyła mnie nagła i dobra wiadomość, która wszystko zmieni, która pozwoli mi wstać o własnych siłach. Pomalować oczy i usta, założyć ulubioną sukienkę, wyjść i uśmiechnąć do odbicia w wystawie sklepowej.
Dziś już wiem, że ulubioną sukienkę i buty, założą mi na tę ostatnią podróż, bo lekarz nawet nie musiał nic mówić, żebym wiedziała. Że jeszcze może kilka dni, że „ona” stoi już za drzwiami sali, w której leżę i czeka.
Myślisz, że moi rodzice już wiedzą? Tyle razy się nad tym zastanawiałam, jak to będzie. Czy będę czuła, że moje serce przestaje bić? Czy nie będzie mocno bolało, czy nie będę musiała jeszcze bardziej cierpieć. I dziś już się chyba nie boję, tylko żałuję. Że nigdy nie słyszałam szumu morza, że nie widziałam, jak słońce zachodzi w górach. Że nie poczułam, czym jest dotyk kochającego mężczyzny, nie mogłam zostać matką. I księżniczką, która żyje długo i szczęśliwie. Może to głupie, ale chciałabym chociaż ten jeden raz ładnie wyglądać. Powiesz im, że w szafce trzymam pomadkę po mamie? Taką jasno różową, delikatną, będzie pasowała do koloru chustki, którą założą mi na głowę. I do bransoletki, którą zostawiła mi przyjaciółka z łóżka obok.
Wiesz, zazdroszczę ci. Bo tymi samymi drzwiami, którymi ty wrócisz do swojego domu, mnie wyniosą, położą w kostnicy, a potem zakopią. Dlatego żyj, bo nie wiesz, jak wiele posiadasz i jak dużo masz.
„Na dnie sarkofagu noc, czarna suknia…”
Kiedy kończyłam spisywać naszą rozmowę, zadzwonił telefon. Odeszłaś po cichu, tak jak chciałaś. Za rękę trzymała cię siostra Basia, i choć bardzo tego chciała, nie mogła ci już nic zaśpiewać, bo głośny płacz nie pozwalał. Mówiła tylko, że patrzyłaś na drzwi i jakby się uśmiechałaś, wierzę, że do rodziców.
Wiesz Asia, miałaś rację. Śmierć jest najgorsza dla tych, którzy zostają po tej stronie…
Pamięci Joanny.
Wysłuchała: Anika Zadylak
* cytaty pochodzą z utworu „Łza dla cieniów minionych”, zespół KAT