Wiesz Ukochany…
Cieszę się dziś, z perspektywy wspólnych lat, że wtedy umiałam ci wybaczyć. I zrozumieć. Pojąć, jak było naprawdę i dlaczego stało się to, co kiedyś było dla mnie piekłem nie do przejścia. Mówią, że zdrada wybaczona raz, zawsze wróci. Jak grzech, który zostawia bruzdę w sercu, gdy sam sobie nie odpuścisz. Dobrze, że ten jeden raz nie posłuchałam głosu rozsądku i wszystkich doradców, bo dziś pewnie zasypiałabym sama. W bólu i tęsknocie, jakiej nie zastąpi nikt ani nic.
Pamiętam tak wyraźnie, gdy przynosiłeś kwiaty. Gdy prawie siłą, ciągałeś mnie na kolacje i do kina. Gdy nagle podchodziłeś, obejmowałeś mnie wpół i pytałeś, czy z tobą zatańczę. Jak przynosiłeś upominki i nie zapominałeś o żadnej, ważnej dla nas dacie. A mi się to wszystko takie banalne wydawało i głupie. Ciągle myślałam, że praca ważniejsza, że tylko podlotki tak się zachowują. I nie widziałam, jak mi zazdroszczą, bo same miały pospolitych mężów. Tych, którzy zauważają żonę tylko wtedy, gdy skończą się uprasowane koszule i czyste skarpetki. A ja uparcie ci powtarzałam, żebyś przestał się wygłupiać z tym swoim wyznawaniem mi miłości. I z tym gadaniem o moim niezwykłym pięknie.
I dzień za dniem płynął, kolejny miesiąc, kolejny rok. I nieważne, że do okna pukał gorący sierpniowy świt. Bo w naszym domu, sypialni i w moim sercu hulał lutowy wiatr. I drażniły mnie tylko twoje słowa, że może kurs tańca, że może popływać pójdziemy. I ten dzień, kiedy niczym nie zrażony, nie przeziębiony moim chłodem, wróciłeś do domu z biletami w ręku. A ja jak zwykle zgasiłam twój entuzjazm, że to dziecinne takie, że podróże sentymentalne mnie nie bawią. I miałeś to coś dziwnego w oczach, taki żal jakiś i smutek. Jak dziecko, któremu matka zbyt rzadko mówi, że kocha. Którego prawie nie przytula. I już wtedy to zrobiłam. Tak jak cię pchnęłam w bieg późniejszych wydarzeń. Tych, które pachniały innymi perfumami i których skóra, miała inny smak. Ciągłym niezadowoleniem, ciągłym grymasem, który nie przypominał nawet uśmiechu, zgorzknieniem. Jakby moje serce się zestarzało, jakby już niczego innego nie powinno dostawać, prócz świętego spokoju.
I nawet, gdy coraz częściej zasypiałeś w innym pokoju, to podle cieszyłam się, że nie będę już musiała wykręcać się zmęczeniem i bólem głowy. I, że tych niezręcznych poranków ze śniadaniem do łóżka, już też nie będzie. Bo dałam sama sobie wmówić, że tak poważnej kobiecie jak ja, tak poważnemu małżeństwu na stanowiskach, już nie wypada. Kochać się nie wypada, czułości okazywać, dawać porwać skrywanym namiętnością. I nie zauważałam twoich późniejszych powrotów, Głosu ściszonego, gdy znikałeś gdzieś z odebranym ukradkiem telefonem. Coraz częstszych kolacji sam na sam z drugim krzesłem. I co najdziwniejsze, nie wiedziałam, a byłam pewna. I wcale nie ten potwierdzający to widok mnie tak zabolał, przeszył na wskroś, jakby złamał na pół. Wcale nie to nawet, że Ona była zjawiskiem nadprzyrodzonym. I nic w tym, że w ciebie wpatrzonym. Bo ty też, na nią patrzyłeś. Tak bardzo mocno, jak już w ogóle na mnie.
I też nie to było najstraszniejsze, że nawet nie starałeś się wypierać. Nie krzyczałeś, że to moja wina. Nie udawałeś, że o niczym nie wiesz. Ale powiedziałeś jedno: „Wrócę, jeśli tylko kiedyś jeszcze, będziesz mnie chciała. Bo jesteś warta, nawet tego”. I wyprowadziłeś się, bo szalałam. I wcale nie do niej, ani do żadnej innej. A ja wtedy właśnie to odkryłam. Stojąc w na wpół pustej sypialni, gdzie szafy nieznośnie świeciły pustkami. Przed ogromnym, zimnym lustrem i patrzyłam. Na powód. Na siebie patrzyłam. Na to, jaką byłam mistrzynią, w zachęceniu cię do zdrady, do odejścia. Medal za to, że tyle wytrzymałeś, że tak się starałeś. Której z innych żon, choć raz w tygodniu, mąż kupuje kwiaty z bilecikiem, że bardzo kocha? No którą zabiera na kolacje niespodzianki, zawsze obłędnie trafione. Która zasypia otulona ciepłem, męskością i szacunkiem i budzi się królową? Która jeszcze jest taką idiotką jak ja?
Długo do tego dochodziłam, godziłam się z tym i znowu sądziłam. Szarpałam ciebie i siebie. Aż odpuściłam. Sobie odpuściłam. Stało się, spie*doliłam po całości. Ale ty tam gdzieś ewidentnie czekałeś, nadal. A ja czekałam na ciebie, choć jeszcze nie wiedziałam, czy głośno się przyznam. Ale bardzo tego chciałam. I po prostu stajesz nagle naprzeciwko mnie, w markecie. I to jeszcze na rybnym dziale. Kompletnie nie twój styl. Za to chyba w końcu mój – śmiejemy się oboje. I nic nie mówimy, niczego nie wyjaśniamy. Tego dnia po prostu wracamy już do domu razem. I dziś po 15 latach, patrząc jak ukradkiem przycinasz dla mnie róże w naszym ogrodzie, wiem. Wiem, że nic się nie dzieje z niczego. Coś zawsze rodzi coś drugiego. Uczucie karmi uczucie. A zaniedbanie zdradę. Nie jestem ci za nią wdzięczna, zawsze będzie bolała. Choć z czasem, coraz bladszy jest jej obraz. Wprost niewidzialny. A jak wraca, staje na moment przed lustrem. I się przyznaję. To zawsze pomaga. Patrzenie na siebie. Prosto we własne odbicie w lustrze.
Twoja na zawsze szczęśliwa żona.