To jedna z tych historii, które usłyszane zostają już z tobą na zawsze. Historia pewnej miłości, trudnej, opowiedziana przez Belga, który kilka lat temu zabrał nas na stopa gdzieś między Francją a Hiszpanią… A może to było już w drodze powrotnej do Polski? Nieważne.
– Polacy? Kocham Polskę! Pierogi, bigos! – krzyczał do nas, kiedy z plecakami ładowaliśmy się do jego ciężarówki. I kochał polską muzykę, więc zostaliśmy zmuszeni do odsłuchania całej kasety disco polo zakupionej kiedyś w naszym kraju. Z uprzejmości nie protestowaliśmy uśmiechając się szeroko.
Okazało się, że lubił bardzo polskie kobiety, a raczej w ogóle kobiety ze środkowej i wschodniej Europy. Wyciągnął zdjęcie swojej żony – Białorusinki. Długie czarne włosy, długie nogi w wysokich kozakach. – Byłem jej pierwszym klientem, w jej pierwszy dzień pracy – powiedział. A ja do dziś, dzięki tej opowieści wierzę, że czasami zjawia się książę na białym koniu, by uratować jakąś kobietę.
Kierowca ciężarówki i jego kolejny dzień w trasie. Zatrzymał się, bo dziewczyna stojąca przy ulicy bardzo mu się spodobała. Wsiadła, a on standardowo zasunął firanki w kabinie… – Była bardzo zdenerwowana – wspominał. – Próbowałem się z nią porozumieć, ale nie mówiłam ani po angielsku, ani po francusku, a ja nie znałem słowa po rosyjsku.
Na migi, rysując na kartce to, co chcieli powiedzieć, udało im się dogadać. – Zrozumiałem, że nie jest prostytutką, jakich wiele przy ulicy i z których usług od czasu do czasu korzystałem. To był jej pierwszy dzień, a ja byłem pierwszym kierowcą, który się przy niej zatrzymał. Zapłakaną i trzęsącą się ze strachu zabrałem stamtąd. Nie mogłem jej tam zostawić – opowiadał.
Jeździł z nią po Europie. Ona w jego ciężarówce zobaczyła kawał świata. Okazało się, że pochodziła z bardzo biednej rodziny. Rodzice zapożyczyli się, by mogła wyjechać na Zachód i zacząć pracę, zwłaszcza, że zaproponowała im to jakaś kobieta, która podobno wielu rodzinom w ten sposób pomogła. Nie pamiętam jej imienia, załóżmy, że była to Irina. Przewieziono ją w bagażnikach samochodów przez Polskę do Belgii, nielegalnie, bez uprawniających ją do pobytu dokumentów. Sprawa była prosta: jest w Belgii, idzie do urzędu prosić o możliwość tymczasowego pobytu. Otrzymuje dokumenty, zaczyna pracę, reszta ma się jakoś sama ułożyć.
Tyle tylko, że w urzędzie Irinie odmawiają pobytu. Decyzja urzędu jest niepodważalna – ma wracać do swojego kraju. – Tylko jak ona miała wracać? Bez pieniędzy, do rodziny, która na życie miesięcznie miała wtedy około ośmiu dolarów? – pytał zupełnie retorycznie kierowca „naszej” ciężarówki. „Rozwiązanie” znalazło ją samo. Kiedy taka załamana dziewczyna wychodziła z urzędu, czekała już na nią mafia. Wykorzystując fakt, że jest sama w obcym dla niej kraju, bez znajomości języka, bez pieniędzy, za to ze świadomością długu zaciągniętego przez jej rodzinę, proponowali pomoc. Tak też było w przypadku Iriny. Zabrali jej paszport i powiedzieli, że od dziś jest dziwką i tak będzie zarabiać na swoje utrzymanie. A jak zarobi wystarczającą ilość pieniędzy, to oni załatwią jej legalne dokumenty, jeśli nie wraca do kraju i wszyscy będą wiedzieć, czym się zajmowała. Czy kiedykolwiek by do tego doszło? Tego już Irina nie miała się dowiedzieć bo wsiadła do ciężarówki mężczyzny, który spróbował ją zrozumieć, okazał jej mnóstwo empatii i postanowił pomóc.
Po półrocznej podróży po Europie stwierdzili, że tak być nie może. Że ona nie może żyć bez dokumentów, bez własnej tożsamości. Tym razem to on poszedł do urzędu, przedstawił całą sytuację i… Irinę aresztowano za nielegalny pobyt. – Myślałem, że zwariuję, że jak to moje państwo, mój rząd nie chcieli jej pomóc. Jak ona miała wrócić do domu, z czym? Byłem tam codziennie, powiedziano mi, że ona zostanie deportowana. Naciskałem, pytałem, aż uzyskałem informację jakim samolotem ma wrócić na Białoruś. Zapowiedziałem, że polecę razem z nią. Chyba mieli mnie serdecznie dosyć, moich awantur, pytań, próśb. Dostałem do podpisania oświadczenie, że wypuszczą Irinę z aresztu i pozwolą na jej pobyt, jeśli ona raz w tygodniu będzie przychodzić na policję i podpisywać swoją listę obecności. Tak zrobiliśmy.
Już wtedy byli w sobie zakochani, choć trudno im było się do tego przyznać. Ona bała się, że to tylko litość, a on nie chciał miłości z wdzięczności. Mieszkała u niego, on jeździł dalej swoją ciężarówką. Ona sprzątała domy jego znajomych, sąsiadów, zaczęła zarabiać swoje pieniądze co tydzień zgłaszając się na policję. – Tyle, że nic się nie zmieniało. Wyobrażasz sobie. Jest dziewczyna, mieszka pracuje w obcym kraju i nikt nie chce jej dać żadnych dokumentów. NIKT. Wkurzyłem się znowu, bo żaden urząd nie reagował. Zagrozili jej ponownie deportacją. To wtedy spytałem wprost, co musiałoby się stać, żeby ona mogła legalnie mieszkać i pracować w Belgii. „Musiałaby wyjść za mąż za Belga” – usłyszałem i… nie wahałem się nawet przez chwilę. W drodze do domu kupiłem pierścionek i poprosiłem ją o rękę. Nie chciałem, żeby obiecywała mi dozgonną miłość i życie aż do śmierci, czy jak to tam się u was mówi. Chciałem, by mogła żyć spokojnie. Ale za to dostałem ogromne uczucie, uczucie tak wielkie, że mógłby góry nim przenosić – w jego oczach widać łzy wzruszenia.
Książę uratował swoją królewnę. Wzięli ślub. Ona tak bardzo tęskniła za rodziną, że postanowili zamieszkać na Białorusi. – Niestety, oszukiwali mnie w pracy. Jeździłem ciężarówką z Białorusi do Paryża, wracałem tą samą drogą, a oni mówili, że przejechałem zero kilometrów… Zarabiałem mniej, trafiałem na oszustów, więc wróciliśmy do Belgii. Irina pracuje w małej kawiarni, ja nadal jeżdżę. Jesteśmy szczęśliwi, bardzo szczęśliwi. Odzyskaliśmy spokój. Dzisiaj marzę tylko o tym, żeby odłożyć pieniądze, wyjechać na Białoruś otworzyć tam stację benzynową z motelem dla kierowców takich jak ja…
Jego opowieść dobiegła końca, a my przejechaliśmy zjazd na autostradzie, gdzie mieliśmy wysiąść… Książę – pamiętam go. Z niezbyt pięknym uzębieniem, w ogóle on sam niezbyt piękny. Nie miał swojego białego rumaka, ale wielką ciężarówkę, w której mogliśmy się przespać, w której uraczył nas na śniadanie świeżymi bułkami i w której chyba pierwszy, a na pewno ostatni raz w życiu z sentymentem (bo długo byliśmy już w drodze) wysłuchaliśmy disco polo.
Szybko musieliśmy się żegnać, wysiadać gdzieś na środku autostrady, żeby się cofnąć na dobrą drogę. Nie mam pamięci do twarzy, ale jego uśmiechniętą – pamiętam do dzisiaj. I to aura dobra, która od niego biła.
Cała historia, którą od czasu do czasu opowiadam, wraca do mnie trochę jak bajka. Ale w takie bajki chcę wierzyć i chcę wierzyć, że dzisiaj mają ten swój motel na Białorusi. I że żyje im się szczęśliwie.
Chcę też wierzyć, że nadal są faceci, którzy ratują z opresji swoje kobiety, którzy są dla nich wsparciem dając ogromne poczucie bezpieczeństwa i pewność raz złożonej przysięgi – że na dobre i złe i dopóki śmierć nas nie rozłączy.