Mama Agnieszki oczekującej na przeszczep: – Powiem ci co jest najstraszniejsze zaraz po bezsilności. To, że czekam, że modlę się o czyjąś śmierć, po to żeby moje dziecko mogło żyć. Ktoś, kto nie miał z tym nigdy do czynienia, powinien los błagać na kolanach, żeby nigdy go to nie dotyczyło. Każdego dnia, od świtu do nocy, wpatruję się w telefon i zaciskam pięści aż do krwi licząc na to, że zadzwonią z poltransplantu. Że usłyszę słowa, na które czekam. I za to czekanie się nienawidzę jednocześnie. Bo gdy ja będę się cieszyć życiem mojego dziecka po przeszczepie, inna matka łamiąc się z w pół z bólu, będzie szła za trumną swojego. Nie wiem, co gorsze. Czekać tak jak ja, czy, choć jeszcze bije serce, podpisać zgodę o odłączeniu i pobraniu narządów. Jestem matką z tej pierwszej strony barykady. Od ponad 16 lat czekam na serce dla mojej córki. Ale czy chciałabym być matką, która po tej drugiej stronie słysząc słowa o śmierci mózgu, jednocześnie słyszy jeszcze te inne, straszniejsze: czy odda pani organy swojego dziecka, by uratować kilka innych istnień?. To jest piekło na ziemi. Dla nas obu.
Z badań przeprowadzonych w październiku 2015 roku wynika, że 55 proc. Polaków świadomie zgadza się na pośmiertne dawstwo narządów, niestety jedynie 20 proc. z nich rozmawiało na ten temat z bliskimi. Choć prawo pozwala na pobranie narządów, jeśli dawca nie wyraził sprzeciwu za życia, rodziny często nie wyrażają takiej zgody, a w wyniku złożenia pisemnego oświadczenia przez dwie osoby, w którym potwierdzą, że pacjent za życia nie zgadzał się na przeszczep, operacja nie może być przeprowadzona. Tym ważniejsze jest jasne zakomunikowanie własnej woli oraz noszenie przy sobie oświadczenia, które potwierdza gotowość do bycia dawcą.( źródło )
Mama Wojtka, 18 latka, zmarłego tragicznie w wypadku samochodowym: – Co mnie najbardziej zabolało? Gdy Wojtek jeszcze wg mnie żył, bo miał ciepłe ciało, bo oddychał przez respirator, bo jego serce jeszcze biło, a za plecami już słyszałam oskarżenia. Że jak ja tak mogę, że przecież podtrzymują go przy życiu sztucznie, mózg już nie funkcjonuje, a inni czekają. Przepraszam wszystkich bardzo, ale co mnie wtedy ci inni obchodzili? To był nasz jedyny syn, dobrze się uczył, grzeczny, uczynny, nasza duma. Zawsze wiedzieliśmy, że krzywdy na starość z mężem nie zaznamy, bo syn nam pomoże, zaopiekuje się nami, tak jak my nim przez całe dzieciństwo. Na medycynę się wybierał po liceum, chciał być chirurgiem przez co nieraz w domu rozmawialiśmy o sytuacji, jaka nas w końcu spotkała. Zawsze powtarzał, że nawet by się nie zastanawiał i oddał co tylko możliwe, żeby uratować kogoś innego. Że w piachu do niczego mu to potrzebne już nie będzie, że tu na ziemi mógłby tym gestem, zrobić jeszcze jeden ostatni uczynek. Podzielaliśmy jego zdanie, przytakiwaliśmy, bo łatwiej kiedy cię to bezpośrednio nie dotyczy. Cieszyliśmy się, że mamy tak mądrego syna, z tak dobrym sercem. I teraz mam to jego serce komuś oddać? To był zwykły dzień, ja w pracy, mąż miał wyjazd służbowy, a Wojtek był w szkole. Dużo nauki, bo matura za pasem, dlatego zaraz po lekcjach gonił do biblioteki. I wpadł pod rozpędzone auto. Świadkowie relacjonowali, że uderzenie było tak silne, że syn poleciał kilkanaście metrów, zatrzymał się dopiero przy chodniku. Gdy dostałam telefon do biura, jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak jest źle. Może nie chciałam?
Rozmawiano ze mną szczerze, od samego początku. Pamiętam tylko, że jak już lekarze przestali mówić o zbyt licznych obrażeniach, o braku szans na kolejne operacje, o zmiażdżonej wątrobie, o krwotokach, o masie innych nie rokujących objawów, zadałam jedno pytanie. Dlaczego, mówią o moim dziecku tak, jakby już nie żyło. I usłyszałam, że z medycznego punktu widzenia tak niestety jest. Ale ja byłam matką, która dotykała jego ciepłej dłoni, widziała na aparaturze bicie jego serca, wydawało mi się nawet, że lekko się poruszył. Nie miałam medycznego punktu widzenia, tylko swoje – kogoś kto kocha ponad wszystko. I ponad wszystko wierzy, że on z tego wyjdzie. Gdy przyjechał mąż, wykrzyczałam mu, że oni oczekują, że zabijemy Wojtka. A on przecież żyje i przecież zdarzają się cuda. Bo kto jak nie my, kto jak nie matka i ojciec ma wierzyć do końca. Mąż milczał, przełykał łzy i nic nie mówił. Widziałam przez szybę, jak przytakiwał ordynatorowi. W nocy, przy łóżku syna, odbyliśmy najcięższą w moim życiu rozmowę. Słuchałam, co mąż do mnie mówi, o tym, żeby uszanować wolę Wojciecha, że nasz syn i tak zostanie w końcu odłączony od aparatury. Że jeszcze jest szansa zrobić coś pięknego. A ja patrzyłam na niego i myślałam: „Jak możesz! Jak możesz mówić o pięknie, gdy twój jedyny syn odchodzi”. Powiedziałam mu wtedy, że powinien się wstydzić, bo Wojtuś na pewno nas słyszy i cierpi, że własny ojciec już za życia go uśmiercił i jeszcze chce, żeby go pokroili i wyciągnęli z niego co się da. Dla obcych nam ludzi. Mąż nie wytrzymał, wyszedł. Znalazłam go na parkingu w aucie. Płakał tak, że cały samochód się trząsł. Nie wiedziałam, co zrobić, nigdy nie widziałam go w takim stanie. Nie wiedziałam, że mój opanowany, dorosły mężczyzna potrafi tak płakać. Krzyczał do mnie, że jestem bez serca, że jak mogę mu zarzucać coś takiego, że nie tylko ja cierpię. I żebym na chwilę postawiła się na miejscu tej drugiej matki, tej, która ma jeszcze szansę na ratunek dla swojego dziecka. – Anka, zrozum. Nasz Wojtek umarł, zabił go ten drań wtedy na ulicy. Ale jego serce może bić jeszcze wiele lat w kim innym, jego płuca, mogą dać komuś upragniony oddech. Przecież on też tak bardzo tego chciał.
Zgodę na pobranie narządów podpisaliśmy nazajutrz, po 10 rano. Przyszła komisja stwierdzająca śmierć pnia mózgu. Zbadano wszystkie odruchy, trwało to bardzo długo. Wszystko sprawdzano po kilka razy, rzetelnie, spokojnie i dokładnie. Patrzyłam i nadal wierzyłam, że nagle otworzy oczy, że powie do mnie: „Nie płacz już mamo, wszystko będzie dobrze, jestem tu, żyję”. Gdy zabierano go na blok operacyjny do zespołów pobierających narządy poprosiłam o chwilę dla siebie i męża. Prosiłam mojego ukochanego synka o wybaczenie. Czułam się jak morderca, a nie jak matka, choć rozum podpowiadał, że robię dobrze, że on też by sobie tego życzył. Potem wyszłam ze szpitala, stawiałam krok za krokiem, myślałam o tym, że za kilka dni będę go odprowadzać. Że za kilka dni zakopią go w głębokim dole i wszystko się dla mnie skończy. Nawet przez ułamek sekundy, nie myślałam, że ratuję swoją decyzją innych ludzi. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Dziś, pięć lat od tamtego czasu, patrząc na zdjęcia Wojtusia podchodzę do tego trochę inaczej, lżej. Zastanawiam się kim jest człowiek, który oddycha jego płucami. Jak się miewa ten, który nosi jego dobre serce. Czy chciałabym wiedzieć, poznać tych ludzi? Chyba nie, chyba jednak jeszcze zbyt wiele we mnie żalu, takiego matczynego. Bałabym się, że zobaczę w tych ludziach dziecko, które straciłam. A skoro już podjęłam taką decyzję o oddaniu organów, chciałabym żeby żyli spokojnie, byli szczęśliwi. Tak jak kiedyś mój syn.
Mama Agnieszki, oczekującej na przeszczep: – Nie wiem jak nazwać uczucie, które mnie ogarnęło, gdy w końcu zadzwonił ten najważniejszy telefon. Radość? Tak, ale przemieszana z takim jakimś smutkiem i żalem. Bo jak się cieszyć tak do końca, kiedy wiem, że tam teraz jakaś matka, potwornie cierpi, czuje ból nie do zniesienia. Czy chciałabym jej podziękować za życie dla mojej córki? Podziękować – to słowo wydaje mi się teraz takie przerażające. Bo to tak, jakbym była wdzięczna za to, że straciła to co dla matki najcenniejsze. Jakbym cieszyła się ze śmierci jej dziecka. Na pewno całe życie będę czuła wdzięczność. Za jej odwagę, za decyzję, dzięki której moja córka niedługo będzie mogła wyjść na swój pierwszy od lat spacer. A w Święto Zmarłych zapalimy świeczkę i będziemy myśleć o człowieku, który stał się teraz częścią naszej rodziny. Bo to jego serce bije w piersi mojej Agnieszki.