Miało być inaczej, jasna sprawa. Miało nas to nie dotknąć, mieliśmy być mądrzejsi. Oni mieli być mądrzejsi, ci wszyscy wokół. A my mniej nerwowi, bardziej odporni. Wyszło, jak zawsze. Cóż, jasny wynik konfrontacji oczekiwań i pobożnych życzeń z rzeczywistością. Bo jak się znajdzie tylu, co „chcą dla was jak najlepiej”, tyle, że po swojemu, to w końcu zawsze wyjdzie najgorzej.My się naprawdę bardzo kochamy. Rzadko się kłóciliśmy. To znaczy, tak było zanim wszystko się pozmieniało i gdy trzy lata po ślubie, podjęliśmy decyzję, która miała zmienić nasze życie. W momencie kiedy wzięliśmy kredyt, zaczęliśmy budowę domu, domowy budżet zaczął nam się kurczyć. Spłacanie raty kredytu na dom i wynajmu mieszkania jednocześnie stało się obciążeniem, które przestało nam się opłacać.
– Zamieszkajcie z nami – zaproponowali teściowie. – Oddamy wam całe piętro. Nie będziemy sobie na głowę wchodzić. Tylko kuchnia wspólna, ale jakoś się podzielimy. Nie musimy się nawet widywać.
– Jezu kochany, nie – mówił głos w mojej głowie. W myślach przywoływałam historie moich znajomych, których małżeństwa przechodziły najgorsze kryzysy, właśnie w tym momencie, gdy trzeba było na chwilę zamieszkać z rodzicami. Ba, nie musiałam daleko szukać, najbliższym przykładem tego, co się może wydarzyć, gdy żyje się pod jednym dachem z rodzicami, był związek moich rodziców. Rozpadł się po czterech latach oczekiwania na klucze do własnego M3.
Fakt, była różnica, oni (wszyscy ci znajomi) mieli dzieci. Istotny punkt zapalny w tak ciasnych okolicznościach mieszkaniowych… U nas właściwie nie byłoby o co kopii kruszyć. I ostatecznie przekonał mnie taki właśnie argument mojego męża: oboje pracujemy, jesteśmy niezależni, będziemy się tam więc czuli w miarę swobodnie. Z resztą, w każdej chwili możemy się zwinąć manatki i coś wynająć. A ile zaoszczędzimy przez ten rok. Zrezygnowaliśmy z wynajmu, wprowadziliśmy się do domu teściów. Rozpoczęliśmy nowy etap.
Zrobisz jak uważasz, ale ja wiem lepiej
Pierwszego wieczora, kiedy zamknęły się za nami drzwi i ostatnia walizka została przez mojego męża wniesiona na („naszą”) górę, usiadłam na wielkim, dębowym łóżku i… natychmiast wstałam. Stuk, stuk – teściowa wparowała tanecznym krokiem. – Kolacja na stole, myjcie rączki i schodzimy – oznajmiła.
– Ale chcieliśmy zjeść na mieście – zaczęłam nieśmiało. – No żartujesz, po co wydawać pieniądze, jak u nas wszystko jest. Oszczędzajcie na dom, tam dużo trzeba będzie jeszcze włożyć. No wiesz, zrobisz jak chcesz, ale tak chyba jest lepiej dla was, prawda?
Spojrzałam na męża, znikał już na schodach. Ok – pomyślałam, pierwsza noc, nie będę się upierać. Przecież to na pewno nie będzie tak wyglądało codziennie.
Pomyliłam się. I następnego dnia i każdego kolejnego, kiedy wracaliśmy z pracy, czekała na nas kolacja i stół, nakryty na cztery osoby. Odmowa była traktowana jak cios w samo serce: ze łzami i wyrzutami.
– Słuchaj – mówiłam do męża – to nie może tak być, ja chciałam z Tobą sama tę kolację. – Daj spokój, jeszcze będziemy mieli okazję – odpowiadał. A we mnie się gotowało. Bo w soboty i niedzielę budziło nas nawoływanie na wspólne śniadanie. A przy śniadaniu zaczynały się rozmowy o tym, jak planujemy spędzić weekend. Bo może jakaś wspólna wycieczka? Albo wizyta u cioci Krysi?
– Mamy inne plany – mówiłam, starając się bronić naszej przestrzeni. Niestety, byłam w tym wszystkim osamotniona. Ze zdumieniem obserwowałam jak mój mąż, do tej pory człowiek energiczny i zdecydowany, zmienia się w powolnego leniwca, któremu w zasadzie „wszystko jedno”, a właściwie najlepiej będzie, jak ktoś zdecyduje za niego. Ktoś, czyli rodzice.
Pod koniec miesiąca pokłóciliśmy się pierwszy raz w życiu. O majtki.
To znaczy, o tę bieliznę moją i mojego męża, którą zostawiłam na suszarce na „naszym” tarasie, i którą „ktoś z dołu” poprzewieszał, segregując po swojemu, bo po mojemu było źle. Pomijam fakt, że zrobiono to pod moją nieobecność. Nie wiem, czy to ze zmęczenia, czy z powodu narastającego napięcia zareagowałam bardziej nerwowo niż zwykle. – Nie życzę sobie, by twoi rodzice dotykali moich majtek! – krzyknęłam. – Przesadzasz – powiedział on. – Chcieli dobrze.
Poszliśmy spać odwróceni do siebie tyłem. Rano zdradziła nas wymowna cisza we wspólnej kuchni. Ja zagryzałam zęby na rzodkiewce. Teściowa grała rolę rozjemcy – Proszę się natychmiast przeprosić – strofowała nas na pół żartem na pół serio. Do pracy wyszłam zdołowana jak nigdy wcześniej.
Powoli wchodziłam w rytm życia w domu moich teściów. To, co miało być niezależnością i szacunkiem (ich dla naszej intymności) okazało się ciągłymi próbami narzucania nam swoich planów, rozwiązań i decyzji. Moja naprawdę świetnie wykształcona i jak mi się do tej pory wydawało kulturalna teściowa potrafiła „wpadać” do nas („stuk, stuk, idę”) o dowolnej porze, kontrolować, dopytywać o najbardziej osobiste sprawy. W odczuciu rodziców mojego męża staliśmy się jedną wielka rodziną, a jemu zdecydowanie to nie przeszkadzało. Kiedy się przemogłam i starałam się być asertywna, usłyszałam: skoro mieszkacie u nas, jesteście tu na naszych zasadach.
Nadszedł moment, w którym oznajmiłam mężowi, że się wyprowadzam, niezależnie od tego, czy zdecyduje się pójść ze mną, czy zostać. – Wytrzymaj się – usłyszałam w odpowiedzi. – Jeszcze tylko 7 miesięcy. No i mogłabyś być lepsza dla mojej mamy. Ona stara się do ciebie zbliżyć, jesteście z różnych pokoleń, nie rozumiesz jej po prostu. Zasnęłam płacząc z bezsilności. Chyba tylko ja zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji. Oddaliliśmy się od siebie. Padły słowa: rozwód, rozczarowanie. I, że nie tak to miało być.
Z dnia na dzień podjęłam decyzję o wyprowadzce. Wynajęłam maleńką kawalerkę. Wyniosłam się bez słowa, kiedy akurat nikogo nie było w domu. Tydzień później, w drzwiach mieszkania pojawił się mój mąż. Z walizkami. Ale happy end jeszcze nie nastąpił. Poznaliśmy się od zupełnie innej, gorszej strony. Ja noszę w sobie dużo żalu, nie ufam mu jak dawniej.
Z teściami nie widziałam się od wyprowadzki, czyli już prawie trzy miesiące. I z tym mi akurat, całkiem dobrze.