Rzucić wszystko i jechać w Bieszczady – ciekawe czy jest ktoś, kto o tym nie marzy. Ja też marzyłam. Przez całe lata harówki w korporacji.
Pracę zaczęłam na początku lat dziewięćdziesiątych. O takich jak ja mówiło się wówczas: „złote pokolenie”. Po transformacji pojawiły się w Polsce zagraniczne korporacje. Roboty było mnóstwo. My, młodzi po studiach, znający języki doskonale się do niej nadawaliśmy. Nie mieliśmy co prawda ani wiedzy o biznesie ani doświadczenia, ale wtedy w Polsce nikt go nie miał. Młode wilki. Krążyły opowieści o tym, jak wciągamy amfetaminę przez rurkę ze stuzłotowego banknotu. Czy to prawda? Ja nie wciągałam, ale fakt, na brak pieniędzy nie narzekałam. Kupiłam piękne, trzypokojowe mieszkanie na warszawskiej Ochocie. W starej kamienicy. Miało ponad 3 metry wysokości i fantastyczne, ogromne okna.
Pracowałam najpierw w modnej wówczas reklamie. Wymyślałam hasła, które dziś weszły do języka potocznego. Potem dostałam pracę w dużym koncernie medialnym. Poza kasą przyszło także rozpoznawalne nazwisko.
I wtedy się zakochałam. Maćka poznałam banalnie – na wakacjach. Pojechałam sama nad morze. Choć pracowałam z dużą grupą ludzi, miałam znajomych i kilka razy w tygodniu dostawałam zaproszenia na naprawdę wypasione imprezy, to przyjaciół nie miałam.
Maciek był wówczas dla mnie przepustką do innego świata, za którym tęskniłam. Był na wakacjach z przyjaciółmi, mieszkali na polu namiotowym w Dębkach. Nie mieli za bardzo pieniędzy, oszczędzali. Maciek pracował w urzędzie w podwarszawskiej miejscowości. Mówił wprost, że wyścig szczurów go nie interesuje. Z tych wakacji wróciłam już w ciąży. Bliźniaczej.
Potem wszystko potoczyło się szybko. Ślub, narodziny chłopców i jak się okazało przypadkowy mąż w moim pięknym, zakredytowanym mieszkaniu.
I wtedy pieniądze stały się problemem. Urzędnicza pensja na życie nie wystarczała, więc musiałam wrócić do pracy. Z dziećmi został mąż.
Dziś, z perspektywy czasu myślę, że to był błąd. Facet musi być odpowiedzialny za rodzinę, nawet jakby miał ulice zamiatać. Mój mąż nie był, był za to bardzo kochliwy. Po kolejnej zdradzie z rzędu wystawiłam panu za drzwi walizki, gdy chłopcy byli w pierwszej klasie. Od tamtej pory w wychowaniu dzieci pomagała mi mama.
Byłam sama, nie chciałam się z nikim wziąć. Nie miałam też czasu, bo samotne wychowywanie dwóch chłopców nie jest łatwe. Pracowałam często w nocy, spałam w dziwnych godzinach, czasu na imprezy nie było, opłaty rosły. Od brzydzącego się wyścigiem szczurów było męża nie dało się wyegzekwować alimentów. Na te z funduszu alimentacyjnego nie miałam szans.
Mam dwóch wspaniałych synów, teraz już po studiach. Odetchnęłam, bo obaj najpierw dostali stypendia, potem pracę. Mieszkanie udało mi się spłacić.
I wtedy znów się zakochałam. Redakcja wysłała mnie na konferencję poświęconą ekologii. Nudziłam się jak mops, ale musiałam tam być. Obok mnie siedział facet, ekolog. Opowiadał jak walczy o przyrodę. Patrzyłam na niego jak na wariata, który przykuwa się do drzewa łańcuchami.
Fakt, gdy się coś działo brał śpiwór i jechał walczyć o słuszną sprawę, ale na co dzień robił ekspertyzy na zlecenie dużych firm i instytucji. Zrobił doktorat, przygotowywał habilitację. Przy moim byłym mężu był tytanem pracy.
Piotr był sam, po rozwodzie. Dzieci nie miał.
Wszystko byłoby piękne, gdyby nie to, że mieszkał w Bieszczadach. Nie oszukujmy się – to było totalne zadupie. Trzeba było palić w piecu i rąbać drewno na opał. Zimą samochodem się do jego domu nie dojechało. Przebijał się tylko quad.
Przez pierwszy rok znajomości żyliśmy w trasie. W piątek po pracy wsiadałam do nocnego pociągu i rano byłam u niego. Po warszawskim kurzu i stresie trafiałam nagle na wakacje, w cudownym miejscu, ze świetnym facetem. Pierwszy raz od chyba piętnastu lat ważne było to, bym była szczęśliwa.
Coraz częściej myślałam, że jadąc do niego, wracam do domu. Nie chciało mi się wyjeżdżać do Warszawy. Piotr zaproponował ślub. Nie wahałam się zbyt długo, zdecydowałam się postawić wszystko na jedną kartę. W redakcji była właśnie reorganizacja, bo kryzys. Pensję ścięto mi prawie o 40 proc. Mało, by utrzymać w Warszawie moje duże mieszkanie.
Sprzedałam je. W sumie i tak nie miał kto w nim mieszkać. Złożyłam wypowiedzenie i dogadałam się z kilkoma firmami na współpracę. Internet we wsi w Bieszczadach działał jako tako, ale doszłam do wniosku, że jakoś to będzie. Życie na wsi jest nieporównywalnie tańsze, jesteśmy we dwoje, poradzimy sobie.
Ślub wzięliśmy tak szybko jak się dało, we wrześniu 2012 r. Początkowo wszystko układało się dobrze. Byłam spokojna, szczęśliwa, miałam świetnego faceta, przyjeżdżało do nas wielu mądrych i niebanalnych ludzi, miałam coraz więcej zleceń, ale też i czasu na to, by obserwować zwierzęta i ptaki. Bardzo ciężkie były zimy, ale zaprawiony w bieszczadzkich bojach małżonek wiedział, jak to zrobić, bym jak nie odczuła tych niedogodności.
Wszystko się zawaliło wiosną tego roku. Piotr przeziębił się w lesie, przyplątało się zapalenie płuc. Nie przechodziło, więc zaczęliśmy szukać przyczyny.
Czy to nie ironia losu, żeby u faceta żyjącego od lat w Bieszczadach zdiagnozowano raka płuc? Z przerzutami do szpiku i kości. Wyrok usłyszeliśmy przed samym majowym weekendem.
Stanęłam na głowie, uruchomiłam wszystkie warszawskie kontakty. Nie wiem, czy mogłam zrobić więcej, czasami myślę, że tak. Wszędzie słyszałam, że nowotwór jest galopujący, że została tylko opieka paliatywna. „To nie potrwa długo” – słyszałam od lekarzy. Piotr umarł 12 sierpnia 2016 r.
Pochowałam go blisko, chociaż jego rodzina nalegała, by trafił na cmentarz w rodzinnym miasteczku. Pochodził z Pomorza Zachodniego.
Tłumaczyłam jego matce, że chce mieć go blisko. Rozumiała, ale też tłumaczyła mi, że ja na pewno wrócę do Warszawy, bo co będę sama robiła na tym Podkarpaciu. I jak ja sobie poradzę tu sama.
Ona bała się, że jego grób będzie zaniedbany, że nikt się nim nie zajmie.
Ale ja nie mam dokąd wracać, a nie chcę obciążać sobą dzieci. Stałej pracy nie mam, mieszkania już też nie. Ale tu też nic, poza naszym domem, nie mam. Są dni, kiedy z nikim nawet nie rozmawiam, bo nie mam się do kogo odezwać.
W górach zaczął padać śnieg. Idzie zima. Boję się.