Relacje z rodzicami nie zawsze są tak oczywiste, jak się wydaje. Nie zawsze dają tyle miłości i zaufania, jakie chcielibyśmy otrzymywać, nierzadko są wręcz kosmicznie skomplikowane. Podjęcie decyzji o separacji z najbliższymi to zawsze ciężka sprawa. Naleciałości z przeszłości i wydarzenia, o których wolelibyśmy zapomnieć, skutecznie przedłużają ciszę w słuchawce o rok, o dwa. Zanim dojedziemy do istotnych wniosków, że winy sprzed lat nie są już z tak duże i nie bolą jak kiedyś, możemy w krnąbrności i bezsensownej bucie zapętlić się na nazbyt długo. A co, jeżeli dawno powinny się już zagoić, telefon zadzwonić a mina smutnej matki nareszcie uśmiechnąć po odzyskaniu syna? Co jeśli od zawsze niechciany i niekochany ojciec, który zostawił mamę samą dwadzieścia lat wstecz, poszedł po rozum do głowy i jest wyjątkowo dobrym człowiekiem?
Dokładnie 22 lata nie było taty. To znaczy mieszkał gdzieś w tym samym mieście ze swoja drugą rodziną i miał mnie w szczerym poważaniu. Całe nastoletnie życie murem stała za mną mama, która ledwo wiązała koniec z końcem. Nie wiem, jak to robiła, jak cicho płakała przez zamknięte drzwi łazienki, że ja się nie orientowałam. Nigdy, mimo poważnych kłopotów z pieniędzmi nie czułam się gorsza niż moi rówieśnicy. Jeździłam na kolonie, miałam ciepłe ubrania, kiedy łapał mróz. Mało tego, miałam takie ubrania, jakie chciałam, chociaż fakt posiadania życia przeciętnego człowieka i wynagrodzenia matki na poziomie średniej, później najniższej krajowej, nauczył mnie szybciutko, że spodnie wystarczają na długo, bo drugich nie będzie. Pamiętam jak dziś, jak przebijamy się z mamą przez całe miasto z południa na północ, jak podróż zajmuje nam półtorej godziny w zimnym, nieogrzanym Ikarusie. Jedziemy po zimową kurtkę, która w sklepie na północy była ileś procent tańsza niż w innym sklepie na południu.
Z perspektywy czasu kurta była paskudna, ale mina matki, która zakłada na mnie czarny worek pierza, naciągała czapkę z pomponem na zmarznięte uszy i w duszy dziękuje, że będzie mi ciepło w tym roku, rozczula mnie do dziś. Wycieczka po zimówkę jest alegorią starań mamy przez całe moje życie i historią, którą zawsze stawiam przed oczami, kiedy mnie denerwuje w dorosłości.
Ojciec natomiast przez dwadzieścia lat zadzwonił może pięć razy. Raz kupił doładowanie do pierwszego telefonu z wielką anteną, raz odmalował mi pokój. Generalnie miał kilka zrywów zaj*ebistości. Pojawiał się na chwilę, obiecywał, że będzie, mimo względnie ułożonego życia prywatnego po mojej mamie. Później odchodził. Nie dzwonił. Nie oddzwaniał. W przypadku taty przed oczami staje mi jedna scena. Kiedy do mieszkania niani, w którym przesiadywałam po szkole, przyszła odebrać mnie matka, a za nią, na starej klatce schodowej podskakiwał na schodach ojciec.
Trudno opisać uczucie dziewięcioletniego dziecka, które topiło w się przez ułamek sekundy w niewyobrażalnej ekscytacji, że to właśnie on pokonuje dla mnie schody , żalu, że nie było go tak długo i lęku, że za chwilę pójdzie i znowu go nie zobaczę kilka lat. Mimo wszystkich krzywd, których doznałam w związku z jego nieobecnością, wtedy na klatce tąpnęła mną miłość. Wielka miłość w bardzo małym ciele. Jak szybko przyszedł, tak szybko odszedł znowu.
Ojciec próbował dzwonić do mnie jeszcze kilka razy, kiedy zrobiłam się dorosła. Wyprowadziłam się z domu, poszłam na studia, zaczęłam pracę. Dopadły go wyrzuty sumienia i, jak teraz mi się wydaje, żal za tak drastycznie zmarnowanych dwadzieścia lat. Wydawało mi się, że jestem ponad to, ponad jego. Niezależna, młoda i jedyne zwycięstwa, jakich byłam uczestnikiem, zawdzięczam mamie. Nie chciałam z nim już rozmawiać. Nigdy. My mieliśmy się już nigdy nie spotkać.
Kiedy skończyłam 25 lat urodziłam pierwsze dziecko. Córka rozwaliła poukładany system wartości. Rzeczy nieważne, nieistotne zdjęła z piedestałów. Temu co ważne wreszcie nadała sens. Nie było starych przekonań, pewnym stała się tylko jej obecność i to, że jest największa miłością mojego życia. Wszystko inne dało się zrobić, wytłumaczyć, odpuścić. Dało się zadziałać. Dwadzieścia dwa lata po tym, jak ojciec zabrał ostatnia parę skarpet i spodni w workach na śmieci, zadzwonił telefon. W słuchawce dobrze znany głos zapytał, czy może poznać wnuczkę i mimo, iż wie, że ja raczej nie chcę go znać, zaprasza mnie z rodziną na święta. Do siebie.
Nie wiem, kto padł szybciej na glebę z zaskoczenia, kiedy bez wahania odpowiedziałam „Tak. Chętnie”, ja czy on. Dzisiaj dziękuję za to córce i mężowi, który na pierwszym spotkaniu trzymał mnie mocno za rękę. Z Tatą poznaliśmy się na nowo dwa lata temu.
Dziwne skręty i możliwe, że źle wybrane kierunki jazdy rozdzieliły nas na ponad dwadzieścia lat. Na tamtych przełomowych świętach wziął mnie na stronę i jedyne co był w stanie powiedzieć to „przepraszam”. I choć wydawało mi się, że po wszystkich ciężkich wspomnieniach, nieopisanym żalu będzie musiał postawić minimum pałac, żebym w ogóle chciała z nim rozmawiać, to tamto „przepraszam” rozgrzeszyło wszystkie pomyłki. Nigdy wcześniej ani później nikt mnie nie przeprosił tak, że czułam w każdym centymetrze kości, jak bardzo czegoś żałuje.
„Tato” przechodziło mi trochę trudno przez gardło, ale teraz używam go z dumą. Facet, którego nie znałam wcale, okazał się najlepszym dziadkiem na świecie dla moich dzieci i człowiekiem, na którego mogę liczyć o każdej porze dnia i nocy. Nie spodziewałabym się, że będzie jedną z pierwszych osób, do której zadzwonię z prośbą o natychmiastową pomoc, kiedy odeszły mi wody przy drugim dziecku. Tato odrobił wszystkie lekcje z życia.
Stoi obok, patrzę na łysiejącą głowę i pierwsze siwe włosy. W myślach dziękuję, że jest. Że się znalazł. I choć pewnie nigdy nie powiem mu głośno, że go kocham, to wiem, że przeczyta ten tekst, a resztę dopowie sobie sam. Mój Tato czyta wszystkie moje teksty.
Nie zmarnujcie ani minuty. Jeżeli jest ktoś do podania ręki nie traćcie czasu. Życie jest za krótkie na takie historie. Niech moja was czegoś nauczy.