Jakoś tak się porobiło, że pomiędzy marzeniami i życiem jest przepaść. Ogromna i przerażająca przestrzeń, która skutecznie powstrzymuje nas przed tym, by najzwyczajniej w świecie sięgnąć po marzenia. Bo życie tak nas nauczyło, a i rozum też tu się chętnie wypowiada, że sięganie po marzenia wcale nie jest takie najzwyczajniejsze na świecie. Jest za to straszne, niepewne, nieokreślone i co najgorsze, nie wiadomo czym się potencjalnie skończyć może.
No bo właśnie! Co takiego stać się może, jaki scenariusz nam grozi, gdy wbrew rozumowi i społecznej świadomości zbiorowej, jednak weźmiemy dobry rozbieg i jednym susem wylądujemy na drugim brzegu?
Żeby nie być gołosłowną, zrobiłam tak kiedyś. Siedziałam wówczas na brzegu A, na całkiem przyzwoitej sędziowskiej posadzie i zionęłam nieszczęściem jak smok ogniem. Wypłata jednak była, może jeszcze nie europejska, ale obiektywnie prawie przyzwoita, rutynę też miałam, życie miało jakiś rytm. Wszystko znane, obwąchane, człowiek we śnie mógł takim życiem zarządzać, bo na autopilocie sunął jak statek przez jakieś niewzburzone morze. Gdyby nie dusza pewnie już dzisiaj byłabym wypasionym, przemądrzałym sędzią, wyrokującym w sądzie, w domu, w sklepie i na ulicy… zgodnie z zawodowym skrzywieniem.
Rzecz w tym, że po drugiej stronie, na brzegu B, na łące rozległej i soczystą trawką porosłej, jak słodkie baranki marzenia się pasły. Niczego tam więcej nie było, tylko te łąki rozległe i te barany rozanielone. No i wielka niewiadoma. A jednak skusiłamnie jakoś. Wiec wzięłam rozpęd i śmignęłam na drugi brzeg. Stare życie tylko westchnęło, uznając mnie za szalony, zwyczajnie stracony przypadek. Nic więcej się jednak nie zadziało, kataklizm nie nastąpił.
Ja tymczasem wylądowałam w Ameryce. Jeśli więc sięganie po marzenia oznacza nieznane, niezbadane tereny, to nawet nie metaforycznie, ale jak najbardziej dosłownie, na takim terenie wylądowałam. Bach! Jestem. Świat dookoła inny. Ludzie w innym języku mówią, wieżowce na Manhattanie jak drzewa w lesie, szumią nieznaną mi melodię. Ale kusi mnie ona wiec idę za ciosem. Idę tam gdzie słyszę muzykę, jakiś kierunek obrać przecież muszę. Mijają dni, tygodnie, miesiące i lata. Jestem u siebie. Życie znów ma rytm. A ja, nie tylko przetrwałam, ale nawet nie zadrasnęłam się przy upadku! Zachęcona tym nieoczekiwanym sukcesem zaczynam więc jakby trochę więcej skakać. Z brzegu na brzeg. Za tymi barankami, no wiecie… Bo tylko pierwszy skok jest w gruncie rzeczy trudny. Później człowiek już nie ma oporów. Barana sobie upatrzy i myk, jednym szusem już jest przy nim. Podekscytowany jak dzieciak, gotowy na te najpiękniejsze z chwil.
Bo to, że takie to są chwile, to pewnie każdy śmiałek zaświadczy. Coś się bowiem dzieje, coś magicznego prawie, gdy człowiek tak zrzuca te kajdany i pada w objęcia przygody nie bacząc na konsekwencje, których notabene, przewidzieć raczej nie może. Zresztą, nawet nie musi, bo porwany przez wir zdarzeń dostaje od losu tylko to co najlepsze. Otwierają się przed nim jedne drzwi, drugie drzwi, drzwi dziesiąte. Pomysły doskonałe z rękawów się wysypują, właściwi ludzie wychodzą zza zakrętu, siadają obok w autobusie, podają nam rękę na osiedlowym party. No nie przesadzę, jak powtórzę oklepane to zdanie, że cały wszechświat tak kombinuje, by ten człowiek odważny, akrobata od marzeń, nie poczuł się rozczarowany.
Jasne. Nie przeczę… Jest mały hak. Lecz gdzie go nie ma kochani? Ten konkretnie, wymaga od nas wzięcia za życie odpowiedzialności. Niby brzmi niegroźnie ów hak, tak na papierze nazwany, ale w życiu wszystko przecież jest zawsze inaczej. No i najtrudniej chyba na świecie jest za to życie głową odpowiadać. Tymczasem trzeba, bo bez tego, nie ma zmiłuj się. Za zdradę lub uniki w tym temacie, nawet i największy marzyciel do systemu jak skazaniec powrócić będzie musiał.
Tymczasem, sięgając po marzenia, człowiek siłą rzeczy w podróż się udaje. Czasem wędruje latami, czasem wędrować nie przestaje. Może to jest właśnie owa konsekwencja? A może po prostu nagroda? Ktoś, kto spogląda na świat z tego stacjonarnego brzegu, ktoś kto nigdy nie założył skrzydeł, pewnie myśli o naszym śmiałku, że pogubiony z niego człowiek, taki bez stałości w życiu, bez żadnego oparcia. Nie wie on jednak, że życie to przecież jest podróż, a nie zasiedzenie, jakie wygodne by ono nie było. Że życie to ruch, to rwący strumień, cztery pory roku, które nieustannie się zmieniają. Życie to noc i dzień, narodziny i śmierć. Ten zaś, kto raz w podróż podobną się udał, kto raz zasmakował podróży marzeń, nie chce już wracać do świata constans. Taki ktoś zna bowiem życia sekret, taki ktoś aż za dobrze wie, że wszystko płynie. Panta rhei….