Niedoczynność tarczycy, insulinooporność, otyłość, nadwaga, zwolniona przemiana materii, fatalne wyniki badań i kłopoty ze zdrowiem – tak, to były hasła którymi nagle, nieoczekiwanie i zupełnie znienacka zaczęłam się definiować.
Cholera. Oczywiście, że nie chciałam. Nie planowałam. Mało tego, przez większą część swojego życia robiłam wszystko, żeby mnie to nie dotyczyło!
Zdrowo się odżywiałam. Nie dotykałam fastfoodów, żywności przetworzonej, cukru soli i białego chleba, za to jadłam dużo warzyw sezonowych, chudego mięsa i kasz. Uprawiałam sporty wręcz nałogowo, ale nie ocierając się o ekstremum. Spałam więcej, niż po 6 godzin, starałam się nie stresować i żeby mi to wychodziło, spacerowałam po lesie i ćwiczyłam oddechy. No, dobrze – rzadko, i tylko w samotności, żeby znajomi dziwnie się na mnie nie patrzyli, ale ćwiczyłam.
I co…? I dupa.
Geny, złośliwość losu, wredne życie, czy cokolwiek to było, plus ciąża równało się dla mnie 35+. I nie, nie chodzi tu o dodatek od państwa, bo wszystkie skutecznie mnie omijają, ani nawet nie żalę się na metrykę. Chodzi o kilogramy, które zdobyłam szybko, łatwo i przyjemnie (no, nie bolało przecież).
Łatwo przyszło, łatwo pójdzie – myślałam z naiwnym optymizmem. Okazało się, że jak przywarło, to nie chce puścić, wżarło się jak rdza w karoserię. Złe porównanie – rdza robi dziury i odpada, u mnie nic nie chciało odpaść, choć fałdowało się nieprzyzwoicie, wstrętnie i obleśnie. No, zgroza. Prawdziwa, upiorna zgroza…!
– Proszę przejść na dietę i uprawiać sporty – powiedział do mnie lekarz endokrynolog, gapiąc się w najświeższe wyniki moich badań. No nie było czym się chwalić, to prawda. Mimo terapii, leków, suplementów i tysiąca starań, ciągle wyglądało to naprawdę słabo. Ale przejść na dietę i uprawiać sporty…?!
Nosz, cholera!
Z diety na dietę? Ze zdrowego odżywiana w jeszcze zdrowsze…? Jak? Zamiast zwykłego brokułu eko mam jeść brokuł wyhodowany przez tybetańskich mnichów, którzy w ramach pokuty przysięgali celibat i wieczne milczenie?
No i ile tych sportów, skoro średnio półtorej godziny dziennie codziennie to za mało? Zawodowym sportowcem mam się stać, czy jak? Tylko w jakiej dyscyplinie? Mam brać się za te popularne, w których konkurencja duża i o splendor niełatwo, czy raczej szukać sobie sportów mało znanych i wyszukanych, jak krykiet, petanque i wyścigi psich zaprzęgów?
No ale na te pytania lekarz mi już nie odpowiedział, wypisał kolejną receptę i odesłał do domu.
W domu czekało pudełko Diu Vitam. Eleganckie, czarne. Nie z satyny, tylko z kartonu. Za to butelki były satynowe, mleczne, sztuk kuszących siedem. Jak siedem życzeń, siedem sakramentów, jak symbol pełni i doskonałości, siedmiu archaniołów, jak najwyższa liczba całkowita u królów matematyki, Pitagorejczyków.
Otworzyłam, przytłoczona symboliką i niebiańskim wyglądem… i uderzył mnie zapach rodem z piekła. Siarka przypominała o grzechach życia chyba, bo szczerze pożałowałam każdej jednej zjedzonej kostki czekolady i w myślach obiecałam poprawę, chociaż na czekoladę nie patrzyłam nawet już od ponad roku. Ale to nic, nie spojrzę nigdy. Zamknęłam oczy, wypiłam duszkiem.
Nic się nie stało. Ani ziemia się pode mną nie rozstąpiła (czego trochę się bałam) ani żywcem nie zostałam wzięta do nieba, (na co trochę liczyłam). Za to odbiło mi się po wodzie, więc zajrzałam do internetu.
Nie wierzyłam dotąd w różne magiczne terapie, może dlatego, że brakowało mi konsekwencji. Ale jak policzyłam, że na wodę w całym zeszłym roku nie wydałam tyle, ile kosztuje trzy tygodniowy zestaw Diu Vitam, i to gdy się pije po jednej malej buteleczce dziennie, nabrałam motywacji.
No nie mogę tego zmarnować! – pomyślałam z wrodzoną przekorą, bo jakże to, nawet najdroższa woda na świecie w magiczny sposób miałaby mnie uzdrowić…? Zepsute geny, zepsuty cały organizm, to boskie arcydzieło zmarnowane nie wiadomo przez co…? Miałoby się naprawić przez wodę, może i życia, ale tylko wodę…?
No nie wierzyłam. Wybaczcie, ale naprawdę nie mieściło mi się to w głowie. Picie wody znaczyło dla mnie tyle, co śpiewanie w barze szamańskich pieśni w odorach marihuany. Może i miło, ale nie ma szans, by cokolwiek to pomogło, nawet tym najbardziej podatnym na placebo.
Ja podatna nie byłam. Dlatego z żelazną konsekwencją zaczynałam dzień od Diu Vitam. Skoro mam obalać zabobony, mity i nieprawdę, musiałam podejść do tego z naukową determinacją.
Nie ukrywam, kosztowało mnie to naprawdę dużo wysiłku. Jak się nie lubi i nie pije zwykle wody, to naprawdę wymaga samozaparcia. Zwłaszcza zimnym rankiem, kiedy zamiast wody marzy się o ciepłym latte.
– No proszę! – wykrzyknął lekarz endokrynolog z prawdziwym zachwytem, gdy po trzech miesiącach dostarczyłam mu nowe, świeżutkie i prosto z laboratorium wyniki moich badań – Można było!
Skinęłam głową, zadowolona, że docenił mój trzymiesięczny wysiłek.
– Tak, już nawet przyzwyczaiłam się do picia tej wody… – zaczęłam nieśmiało, bo pomyślałam, że to czas, by nastąpiło trochę osobistych zwierzeń, zacieśnienia relacji i pogłębienia miedzy nami więzi.
– Mówiłem! – brutalnie przerwał mi uszczęśliwiony bóg wie czym, doktor – Mówiłem! Przejdzie pani na dietę i zacznie się ruszać i wszystko zacznie wracać do normy!
Nosz, cholera!
Co za matoł jakiś, jakim cudem on te studia skończył…?! – Nie przeszłam na dietę! – wtrąciłam zirytowana, bo on, jak każdy facet chyba, w ogóle mnie nie słuchał! – Zawsze zdrowo się odżywiałam i uprawiałam sporty, teraz zaczęłam pić wodę… – zaczęłam tłumaczyć.
– Nie przeszła pani na dietę…?! – znów przerwał mi niebotycznie zgorszony Doktor. – Przecież mówiłem! No to niech pani przejdzie, jak najszybciej! Szkoda marnować takie wyniki!
Chwila minęła. No i po więzi. Tym bardziej, że Doktor zaprosił kolejnego pacjenta, więc siłą rzeczy, usunęłam się w cień. I metaforycznie, i dosłownie – bo wstając z krzesełka, wyszłam z plamy słońca wpadającej przez okno.
– Do zobaczenia za trzy miesiące! – powiedziałam z żalem w drzwiach, i wyszłam. I tak był stary i brzydki – pomyślałam mściwie, ale zgodnie z prawdą – ja za to chudnę i coraz lepiej czuję się sama z sobą! Tu też nie kłamałam.
Magiczna siódemka butelek, pomnożona razy siedem tygodni, spotęgowała efekt doskonałości, choć przez logików zostanie to uznane za niemożliwość.
A jednak, proszę państwa! A jednak. Efekt – widoczny gołym okiem, choć niektórzy w okularach dojrzą więcej szczegółów. Dowód – badania. W tej chwili książkowe.
Stosunek do czarnych kartonów…? W tej chwili mocno egzaltowany, ale to wynik prawdziwego uwielbienia.
Tak, kocham wodę. Kocham Diu Vitam. Gapię się na siebie z rosnącą przyjemnością i nic na tę nową miłość nie mogę poradzić.
Pozdrawiam Was serdecznie
Anna Powierza