Nigdy nie należałam do dziewczyn, które wolały dresy i czarne glany, a na przerwach w szkole wołały, że chłopacy są im do niczego nie potrzebni. Marzyłam o wielkich miłościach, stop – jednej miłości, pięknych rozkloszowanych sukienkach i ogromnej kuchni w wielkim domu z ogrodem, gdzie każde śniadanie dla mnie i ukochanego byłoby idealne. Daleko było mi do typowej feministki, która na każde z powyższych marzeń stwierdziłaby, że nie szanuję samej siebie. Jednak czy feminizm oznacza ciągłe chodzenie w spodniach i samotne życie?
Kilka tygodni temu w sieci pojawiła się nowa wersja teledysku do kultowej piosenki Spice Girls, „Wannabe”. Śpiewające i tańczące dziewczyny po kolei odkrywają ogromne napisy, które przedstawiają postulaty do świata dotyczący kobiet. Bo przecież wszystkie chcemy równego dostępu do edukacji, tak samo wysokich płac jak faceci, zaprzestania przemocy wobec piękniejszej płci czy zaprzestania ślubów dziewczynek z dorosłymi mężczyznami, które może nie dotykają nas bezpośrednio. #WhatIReallyReallyWant odniosła ogromny sukces i poruszyła najtwardsze serca w bardzo dobry marketingowy sposób. Chcąc nie chcąc, to właśnie tak trzeba aktualnie kierować uwagę współczesnych młodych kobiet na dotyczące je problemy.
Nie jestem zbytnio odporna na reklamy, a czasami wręcz wydaje mi się, że można mi wcisnąć każdy ładnie opakowany słoik pełen niczego. Nic dziwnego, że tak bardzo spodobała mi się kampania z piosenką pięknych Brytyjek. Oprócz maltretowania mojej przyjaciółki pseudo śpiewaniem „Wannabe”, w głowie zostało mi jeszcze ziarenko niepewności – czym tak właściwie jest ten feminizm? No bo skoro ja też chcę zarabiać tak dobrze jak faceci pracujący na tym samym stanowisku, ale też nie wyobrażam sobie, żeby przemoc wobec kobiet nie była karana, to może też jestem trochę feministką?
Jest coś w medialnym przekazie dotyczącym potomstwa sufrażystek, co odstrasza nawet kobiety. Króluje przecież obraz zaniedbanej, ubranej po męsku baby, która nie pójdzie do SPA, ale na manifestację już tak. Pewnie tak jak zdolność do kochania samej siebie, tak i pierwiastek feminizmu pochodzi z domu rodzinnego. W moim przypadku był to dom pełen miłości, w którym tata pomagał mamie, a mama tacie. Dziś z rozbawieniem wspominamy momenty, w których tata pracował całymi dniami, więc to mojej rodzicielce przypadła zaszczytna funkcja wbijania nowych gwoździ czy skręcania nowego łóżka. Tata za to robił najlepszą zapiekankę ziemniaczaną na świecie i był maniakiem czystości. Totalne równouprawnienie, a jednak ze mnie feministka taka, jak z Pani Premier fashionistka. Może w tym wszystkim chodzi po prostu o szacunek?
Nie każda z nas w dzieciństwie chciała być księżniczką, niektóre wolą być hot dogami, tak jak pięcioletnia Aisney, która w bajkowym tygodniu nie wybrała błyszczącej sukienki, tylko strój bułki z parówką. Wiecie co jest najpiękniejsze w tej historii? Nikt nie miał nic przeciwko temu. Mała dziewczynka mogła być kimkolwiek chciała, tak jak w tej reklamie. Dorosłe feministki pewnie są z niej dumne, bo przecież nie można wciskać wszystkich w te same ramy i dzielić na różowe czy niebieskie. Rozumiem to doskonale, bo sama nie lubię ciasnych stereotypów. Ale czy w takim razie nie mogę czuć się dobrze w roli tej dziewczyny, która rano wstaje wcześniej, żeby zrobić swojemu facetowi obiad do pracy i obudzić go zapachem świeżo mielonej kawy?
Nic nie jest białe albo czarne. Żyjemy w świecie, którego ulubionym kolorem jest szarość, bo to właśnie dzięki niej wiele osób może spotkać się pośrodku i pójść na kompromis. Przez kilka lat pracowałam w sporcie i doskonale wiem, że niejednokrotnie kobiety muszą ciężej pracować, żeby udowodnić jak bardzo wartościowymi pracownikami są. Z drugiej jednak strony, uwielbiam czekać na ukochanego z późną kolacją, bo sama dobrze wiem, jak miło jest, gdy ktoś na ciebie czeka w domu i zrobi coś miłego. Może więc pora na umiarkowany feminizm?