O sobie mówi, że jest niepoprawną optymistką, która z każdej porażki wyciąga dla siebie lekcję. Przeszła długą drogę od czasów, gdy zdobywała tytuł Miss Polonii, to miejsca, w którym jest dzisiaj. Z Ewą Wachowicz rozmawiamy o jej pasjach, o podróżach i tym, co lubi w swoim życiu najbardziej.
Ewa Raczyńska: Skąd pomysł na zdobycie Korony Wulkanicznej Ziemi?
Ewa Wachowicz: Korony jeszcze nie zdobyłam. Mam na koncie sześć szczytów, został mi jeden ostatni na Antarktydzie. Pomysł wziął się z pasji do gór, wśród których się wychowałam. Pochodzę z Beskidu Niskiego, nie są to co prawda jakieś wysokie góry, ale wszystko zaczęło się od wędrowania po tych moich rodzinnych stronach. W szkole podstawowej jeździliśmy w Gorce z fantastycznymi nauczycielami, którzy zabierali nas na rajdy górskie. Łaziliśmy wtedy po górach i spaliśmy w schroniskach. W liceum przyszedł już czas na Tatry i samodzielne wyjścia w góry. Góry są przy mnie od zawsze.
Choć nastąpił czas przerwy, kiedy zostałam Miss Polonia, a później podczas macierzyństwa. Nie było ani czasu, ani możliwości na wyprawy w wyższe góry, na moje ukochane szczyty i szlaki. Ale kiedy córka urosła, a finanse się ustabilizowały, to przyszedł moment, kiedy mogłam pomyśleć o dalszych wyjazdach. Był Elbrus, Kilimandżaro. I to właśnie chyba przy wyprawie na Kilimandżaro, moja przyjaciółka Klaudia Cierniak-Kożuch, która była ze mną na tej wyprawie, zażartowała w jednym z obozów, że jak już chodzimy po tych górach, to może chociaż w jakimś celu. Siedziałyśmy w ubłoconych butach, całe brudne, w kurzu, piekielnie zmęczone, ale to wówczas spytałam, co ma na myśli. „Możemy zdobyć Koronę Wulkanów Ziemi” powiedziała. Okazało się, że ta korona jest zdecydowanie mniej popularna od Korony Ziemi i mniej komercyjna. Pomysł mi się bardzo spodobał. Jeśli mogę zrobić coś bardzo indywidualnego, to ja w to wchodzę. I tak powstał projekt zdobycia szczytów siedmiu najwyższych wulkanów. W pięć lat udało nam się wejść na sześć z nich. Pozostał jeden – na Antarktydzie. I jak się wszystko poukłada i zbierzemy fundusze, to w ciągu roku chcemy wejść na Mount Sidley.
Jest Pani po kontuzji kręgosłupa, a jednak chodzi po górach.
Wszystko się zgadza. Mój rehabilitant Jacek Piechowicz, który jest zwolennikiem mądrego ruchu przy tego typu urazach kręgosłupa, jak mój, zapytany, czy mogę chodzić, odpowiedział: tak, chodzenie jest bardzo fajne, chodzić wolno, stać nie wolno, podnosić nie wolno, ale chodzić tak. Więc mu powiedziałam: dobra, to ja będę chodzić po górach. Śmiał się.
Ale to nie tak, że beztrosko i bezrefleksyjnie podeszłam do problemu. Cały czas mam świadomość, że moja kontuzja może się odnowić. Mam to z tyłu głowy, co mobilizuje mnie do treningów, do codziennego dbania o siebie. Umówmy się – jestem normalnym człowiekiem i czasami też mi się nie chce. Chodzenie na rehabilitację i wykonywanie ćwiczeń, które nie są przyjemne, a są konieczne, jakoś mi nie idzie. Wolę ruch, który lubię, na przykład jazdę na rowerze czy rolkach. Dlatego wymyślam sobie ćwiczenia na wzmocnienie kręgosłupa i jego mięśni głębokich, które nie są nudne, a które pomagają mi utrzymać zdrowie.
Znalazłam komentarz, gdzieś pod Pani zdjęciem z wyprawy, że lepiej, żeby Pani nie chodziła po górach, tylko została w kuchni.
Tak, wiem, że takie komentarze się pojawiają. Uwielbiam mój fanpage na Facebooku. Udało mi się tam zgromadzić naprawdę spore grono – blisko 340 tysięcy osób, które są aktywne w kontaktach ze mną. I nie są to martwe dusze. Lajkują, komentują w taki fajny i życzliwy sposób, i często właśnie piszą, że lepiej, żebym gotowała, że po co ryzykować wychodzeniem w góry. W tej swojej sympatii chcą, żebym była bezpieczna.
W końcu każde wyjście w góry wiąże się z niebezpieczeństwem.
Oczywiście. Wspinaczka wysokogórska, czy skałkowa jest zaliczana do sportów ekstremalnych, dlatego staram się te sporty uprawiać w sposób bezpieczny. Bardzo często podkreślam, że jestem amatorką wspinaczek, nie jestem profesjonalistką, więc zawsze wspinam się w towarzystwie zawodowych przewodników wysokogórskich, którzy mają doświadczenie, którzy znają górę, na którą prowadzą grupę.
I to nie tak, że ja sobie uprawiam ten sport a muzom. Nawet robiąc Koronę Tatr – żeby nie było, że chodzę tylko górach światowych – korzystam z fachowej pomocy zawodowego przewodnika. Oczywiście, że mogłabym się pokusić o samodzielne wejście, ale po co kusić los. Kocham góry, wspinam się na nie, ale obojętnie na ilu szczytach bym nie była i tak pozostaję amatorką, dlatego zawsze wspinam się w towarzystwie lepszych od siebie.
Góry, gotowanie, podróże, programy telewizyjne. Jest Pani niespokojną duszą?
Nie. W moim życiu, to co ma być zaplanowane, to jest. Kwestie związane z praca, z długimi wyprawami wymagają zaplanowania i przygotowania. I te rzeczy mam wpisane w kalendarz. Natomiast jeśli chodzi o codzienne życie, to uwielbiam spontaniczność. Chociażby dzisiaj, kiedy rozmawiamy, w Krakowie jest zimno, leje deszcz. Jadę ze spotkania i myślę: A u mnie w domu będzie słoneczna kuchnia, zrobię tajską potrawę. Wróciłam i już z czerwonym curry, ostrą papryką, sosem rybnym, mleczkiem kokosowym dusi się mięso, zaraz obiorę i uprażę orzechy i cebulkę. Komosa ryżowa też się gotuje. Będzie obiad na ostro z tymi wszystkimi ciepłymi smakami, bo dzisiaj zimno.
Uważam, że nie ma życia bez spontaniczności. Uwielbiam przyjaciół, którzy wpadają do mnie bez zapowiedzi, sama też kocham wpadać do nich. I to jest cudowne, że mam takie domy, gdzie wiem, że mogę zadzwonić spod bramy, że jestem, albo że właśnie jadę. Takie życie od linijki nie jest fajne.
Lubi Pani ludzi?
Jestem ufna i otwarta, co niektórzy uważają za moją wadę. W każdym człowieku od początku widzę dobro. Zakładam, że skoro ja mam taki, a nie innych charakter – jestem szczera i otwarta, to inni też tacy są. Oczywiście zdarza się, że się pomylę. Ale nie mam zamiaru tego zmieniać.
Dzięki takiemu podejściu nie mam lęków przed kontaktami z innymi, i z innością w ogóle. Może tego nauczyły mnie podróże. Bo najbardziej kocham podróżować i poznawać inne kraje, inne kultury, co najczęściej robię przez kuchnię, więc te wszystkie moje pasje się ze sobą łączą.
Podróżując nauczyłam się otwartości i tolerancji. Na Papui i Nowej Gwinei, gdzie znajduje się jeden z najwyższych wulkanów świata, przekonałam się, jak ważna jest życzliwość wobec drugiego człowieka. Musi ona jednak płynąć głęboko z serca. Musi być prawdziwa. Papua i Nowa Gwinea to kraj o kompletnie innym postrzeganiu świata i rzeczywistości. Wszędzie możemy obserwować różnice kulturowe, ale nigdzie aż tak drastyczne. Tam kobieta jest kompletnie w innej pozycji niż u nas.
Naszymi przewodnikami byli polscy misjonarze, którzy tłumaczyli i pokazywali, jak się zachować, by nikogo nie urazić, nie wejść w jakiś zupełnie niepotrzebny konflikt wynikający z różnicy pojmowania świata. Na Papui i Nowej Gwinei żadnych ważnych rzeczy nie omawia kobieta, musi być to mężczyzna. My jednak trafiliśmy na sytuację bardzo kryzysową. Po 12-tu godzinach marszu, w deszczu, głodni, przemoczeni, brudni doszliśmy do obozu, który okazał się nie być w tym miejscu, gdzie miał być, namioty były przesiąknięte deszcze. Była 21:00 i wszystko było nie tak. Wśród nas i naszych przewodników papuaskich pojawiła się bardzo duża nerwowość. Wówczas ja nie zważając na ustalenia, podeszłam do przewodnika i chyba bardziej mową ciała, spojrzeniem mu w oczy powiedziałam: „Ufam wam, że wszystko będzie dobrze”. To było bardzo ryzykowne, ale zniknęła nerwowość, napięcie. O taką życzliwość, głęboką, wobec drugiego człowieka mi chodzi. Jestem przekonana, że on ją wtedy poczuł.
Poza tym jestem niepoprawną optymistką, zawsze we wszystkim widzę pozytywne rzeczy. I tak jak we wszystkim i w każdym można pewnie znaleźć coś złego, to ja odwrotnie – zawsze dostrzegam to, co dobre.
Podróż do Papui i Nowej Gwinei zrobiła na Pani największe wrażenie?
Tak, wywarła ogromne, także z tego względu, że poznałam naszych polskich misjonarzy tam mieszkających. Gdzieś z tyłu głowy mam plan wrócić tam, ale już do misjonarzy w odwiedziny.
Która z pasji jest na pierwszym miejscu: podróże czy gotowanie?
Akurat te dwie pasje można bez problemu łączyć. Ponieważ podróżując trzeba coś jeść. Jedzenie jest codzienne, dzień jest usankcjonowany jedzeniem, mądrym odżywianiem A jeśli mówimy o podróżach, to dzięki smakowaniu kuchni poznawanie nowych miejsc staje się namacalne, bo poznajemy przez zmysły.
A co było najpierw? Gotowanie?
Oczywiście, że gotowanie, bo ja jestem z takich czasów, kiedy podróżowanie było niemożliwe. Paszporty były pozamykane w urzędach, nie mieliśmy ich w domu. Wyjazd gdziekolwiek to była zawsze wyprawa, nawet z mojej wsi do Tarnowa czy Krakowa, do którego pociągiem jechało się sześć godzin, a autobusem pięć. Zresztą, wtedy trudno było o bilet, bo autobus jeździł dwa razy dziennie, zawsze wypchany po brzegi.
Podróżowanie było bardzo skomplikowane. Ale mieliśmy samochód i czasami w weekend rodzice gdzieś w okoliczne miejscowości nas zabierali. Do Krynicy, właśnie do Krakowa. To nie były częste wyjazdy, ale dziś, kiedy o nich myślę – z pespektywy dziecka, zaskakujące, jak dalekie te podróże się wydawały, gdzie dziś wycieczka do Nowej Zelandii nie stanowi właściwie problemu. A wtedy wyprawa do Krynicy z kolegami była wielka sprawa. Świat się skurczył…
Jak znosi Pani porażki? Dużo ich było w Pani życiu?
Z porażkami mam tak, że ich nie liczę. Co więcej, uważam, że w życiu każdego są niezbędne do dalszego rozwoju. Nie da się odnosić tylko sukcesów we wszystkich dziedzinach. To trochę tak, jakbyśmy przestali żyć. I trochę tak, jak potrawa, która, żeby być smaczna potrzebuje zarówno soli jak i pieprzu. Każda porażka pokazuje, czego powinniśmy się jeszcze nauczyć, jaką drogą pójść. Sukces rozleniwia, nie zmusza do pracy nad sobą, do bycia lepszym, sprawia, że stajemy się trochę aroganccy. Ja tak właśnie przyjmuję porażki – jak trampolinę do zmiany. A ile ich było – nie mam pojęcia.
Podobno życie zaczyna się po 40-tce – sprawdza się ta opinia w Pani przypadku?
Jest coś w tym, co mówią nasze mamy, koleżanki. Jestem obecnie w takim cudownym miejscu i momencie życia, kiedy finanse, życie zawodowe i rodzinne są na tyle ustabilizowane, że mogę podróżować, mogę spełniać kulinarną pasję.
Poza tym, właśnie po 40-tce pojawia się taka cudowna pewność siebie w dobrym tego słowa znaczeniu, czego nie ma się w wieku nastoletnim, ani kiedy kończy się 20 czy 30 lat. To taka pełna akceptacja siebie. Bo to nie tak, że mając 20 lat nie myślałam, że mam zbyt grube uda. Myślałam, ale teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Lubię siebie. Lubię to co robię, to jak dzisiaj wygląda moje życie. I mam nadzieję, że ten stan będzie trwał.