Przeczytałam dziś na Facebooku wpis Olgi Paluchowskiej, znanej dietetyczki. Olga jest wzorem samokontroli i pracy nad sobą. Idealna sylwetka, od iluś lat trenuje japońskie sztuki walki. Wczoraj napisała: „Zawsze Was motywowałam, „never give up”. Ale teraz to już sama nie wiem. Trzeci start, mój pierwszy, brązowy medal. W kata kobudo byłam jedyną kobietą. Pierwsze starcie – przegrane, trzęsłam się jak galareta. Drugie wygrane. Trzecie remis (…) W dogrywce wygrałam, ale już nie o to chodzi. W tygodniu przed zawodami zrobiłam kata 130 razy, uszkodziłam nadgarstek, stres i koszt psychiczny na macie był tak wysoki, że nie wiem czy czasem nie lepiej się poddać”.
Wczoraj z kolei widziałam ludzi biegnących w półmaratonie. Obok mnie zatrzymała się dziewczyna i ze zmęczenia wymiotowała żółcią. Ale po minucie pobiegła dalej. Pomyślałam: „wow”. Podziwiałam, ale jednocześnie zastanawiałam się: dlaczego ludzie sobie to robią? Czy przekraczanie własnych granic jest tak kręcące? Myślałam o tym skąd to się bierze i gdzie jest złoty środek.
Chwilę wcześniej słyszałam historię o sześciolatkach, które trenują w rosyjskiej szkole gimnastyki artystycznej. Nauczyciele krzyczą na dziewczynki: „Ma boleć, jak nie boli to znaczy, że nie żyjesz”. Wow. Serio? Dziewczynki ileś godzin trenują bez jedzenia, często nie wychodzą nawet do łazienki, zdarza się, że załatwiają się z wysiłku na matę, bo boją się poprosić o wyjście do łazienki. Patrzę na matki tych dziewczynek i myślę: co one robią swoim dzieciom?! Zaraz po tym włącza się poczucie winy: dlaczego ja tego nie robię swojemu dziecku?? Może on straci przez to? Nie będzie silny, nie odniesie sukcesu.
– A co to jest sukces? – spytała mnie ostatnio terapeutka.
– Osiąganie celów
– Naprawdę? – spytała. – A może sukcesem jest odpoczynek? Bliscy? Picie zielonej herbaty w spokoju, bycie blisko siebie i pasanie owiec?
Zakrztusiłam się. Czy ona ZWARIOWAŁA?
– Nic nie osiągnęłam – jęczałam dalej. – A zbliżam się do czterdziestki.
– A co to znaczy coś osiągnąć?
„I ja jej płacę za te farmazony?” zezłościłam się. Ale potem wracałam do domu i pomyślałam, że żyjemy w jakiś cholernych czasach, gdzie największą wartością jest nie poddawanie się. I praca nad sobą. „Jeśli nie boli, nie jest trudno to ja nie żyję” powiedziała mi kiedyś przyjaciółka. Przez całe życie musimy pokonywać siebie, mieć otwarty umysł, gimnastykować szare komórki, znać języki, trenować sporty, piec, sprzątać, gotować, pracować. To samo wpajamy naszym dzieciom. Ku…, mam tego dość. Dziś nie wypada być po prostu sobą. Czasem średnim, czasem nie. Trzeba być najlepszym. Och nie, nie od innych, bo przecież nikt nie przyzna się, że chodzi też o rywalizację. Chodzi o pokonywanie siebie – tak pięknie to brzmi. Tylko po co POKONYWAĆ siebie. Czy ja to mój wróg, którego muszę ukatrupić?
– Co robiliście w weekend? – pyta koleżanka.
– Nic – odrzekłam.
– Nic – usłyszałam zdziwienie w głosie.
– Nic – powtórzyłam. Już z lekkim niepokojem, ale nie po to chodzę na terapię, żeby być sobą (kuriozum, co?), żebym nie była sobą.
– Aha.
– A co wy robiliście?
– Biegaliśmy, byliśmy na rowerach, w muzeum, uczyłam K. jeździć na rolkach, A. miał trening (tenis i piłka), K. była na koniach i….
Zasłabłam. Monolog trwał dalej. I tu, i tam, i tamto i siamto. Łeb pęka. I wspaniale. Skoro komuś to pasuje. My, na przykład, byliśmy na spacerze w lesie, siedzieliśmy nad jeziorem i słuchaliśmy ptaków. Mało spektakularne, przepraszam. Nie rozwijałam się w tym czasie zanadto (nie?). Poczytałam książkę, graliśmy w „planszówki”. Nuda, ziew.
Jest taka książka. „Mądre życie” Rogera Merrilla i Rebeki Merrill, amerykańskich specjalistów od rozwoju osobistego. Takie oto zdanie: „W życiu jest podobnie jak w samochodzie – nogę z gazu można zdjąć tylko wtedy, gdy zjeżdża się w dół”. I oni serio biorą za to kasę. Czy to serio znaczy, że nasza egzystencja to mozolne wspinanie się w górę?
Po kiego? Żeby potem i tak umrzeć? Certyfikaty, treningi, kursy samodoskonalenia. Nie, nie ma nic w tym złego. Generalnie. Bo nie mylmy realizowania pasji z obsesyjną zajętością. Z mówieniem sobie: nie poddam się, będę najlepsza. A po co być najlepszym skoro to i tak niemożliwe i tylko narcyz myśli, że w ogóle może być najlepszy.
„On jest takim leniem” mówimy czasem o kimś. A może on nie jest leniem? Może rozwija się duchowo na kanapie, może siłę dają mu przeczytane książki i myśli, które przebiegną mu przez głowę? No na litość boską.
„Nieustanne doszkalanie może przerodzić się w wyniszczający styl życia”. Idzie zanim nie ulga tylko stres, nie luz tylko napięcie, brak kontaktów z bliskimi osobami. Przeciążenie destabilizuje rozwój. Śmieszne, co? No, nie do pomyślenia.
Niepoddawanie się też nie jest zawsze taką dobrą filozofią życia, bo
– tkwimy w pracy gdzie nam źle, gdzie mamy za dużo obowiązków ( nie poddam się, udowodnię, że dam radę)
– walczymy o ludzi i związki, które się skończyły ( nie poddam się przecież)
– kończymy szkoły i kursy, choć w ich trakcie rozumiemy, że to w ogóle nie dla nas ( nie poddam się przecież)
A to nie jest przypadkiem marnowanie czasu?
Kiedyś pewien psycholog powiedział mi, że samodoskonalenie się może być formą samobiczowania się. Jeśli nie lubimy siebie, nie akceptujemy, stajemy się bojowo nastawione do siebie samych. Chcemy pokazać innym, że jesteśmy fajne. Przecież im więcej potrafimy tym bardziej jesteśmy „popularne”. To niebezpieczne, bo oddala od samoświadomości. Zresztą to nie tresura, a życie przecież. Zyta Rudzka, w magazynie Pani napisała kiedyś: „ Moja znajoma nie mogła poradzić sobie z agresywnością syna, zapisała się więc na tai–chi. Nie po to jednak, żeby się zrelaksować i nawiązać kontakt z dzieckiem, ale żeby mieć gdzie wychodzić z domu. Przez kilka miesięcy była nieświadoma alibi, które sobie wymyśliła.
A ja bardzo lubię słowa pewnej bliskiej mi, starszej kobiety. „Chcesz biec dalej? Biegnij wolniej”.
Poddajcie się CZASEM, to naprawdę duża ulga.