Go to content

Katarzyna Grochola: naprawdę nie liczy się to, co mamy, tylko jacy jesteśmy dla innych

Katarzyna Grochola: naprawdę nie liczy się to, co mamy, tylko jacy jesteśmy dla innych
Katarzyna Grochola: naprawdę nie liczy się to, co mamy, tylko jacy jesteśmy dla innych

Kiedyś spędziłam święta w Libii i byłam strasznie zdziwiona, że Chrystus leżał w stajence pod liściem palmowym, a nie pod choinką niemiecką, bo przecież choinki do nas przyszły z Niemiec. To też były piękne święta, tam w Trypolisie był polski kościół i wszyscy Polacy poszliśmy do niego na pasterkę-opowiada Katarzyna Grochola, o swoich najciekawszych wspomnieniach świątecznych, w rozmowie z Agnieszką Grün-Kierzkowska dla Ohme.pl.

Agnieszka Grün-Kierzkowska: Zacznę od banalnego pytania, lubi pani święta?

Katarzyna Grochola: Wbrew pozorom to jest dosyć trudne pytanie. Odkąd nie żyją moi rodzice, to święta mają zupełnie inny charakter niż wtedy, gdy byli z nami. Teraz-abstrahując od kontekstu religijnego-są przede wszystkim uciechą z możliwości spotkania z dziećmi, ale też zawsze podszyte są jakimś smutkiem przemijania.

Właśnie miałam zapytać, jakie wspomnienia świąteczne z dzieciństwa, z młodości ma Pani pod powiekami?

Mam ich mnóstwo, ale takie najbardziej znaczące to chwile, gdy Mikołaj wchodził do domu, objuczony prezentami i zostawiał olbrzymie ślady śniegu na dywanie. Co ciekawe, zawsze wchodził nie od tej strony, gdzie myśmy z bratem siedzieli w oknie (śmiech). Ślady na podłodze były bardzo wyraźne i mokre, a na dywanie jeszcze obsypane śniegiem. Wiedzieliśmy po prostu, że był i nigdy, pomimo starań, nie przyłapaliśmy go niestety. Jakie to piękne, gdy teraz to wspominam…

A dojrzała Katarzyna Grochola, praktykuje tradycję bożonarodzeniową czy stworzyła swoje własne zwyczaje świąteczne?

Raczej praktykuję i bardzo lubię, żeby było tak jak kiedyś, to znaczy karp na Wigilię, nie łosoś czy też sushi, staram się, żeby była sałatka z kapusty czerwonej… Wigilie u mnie nigdy nie były bogate i w ogóle jestem trochę przeciwna takiej Wigilii, która wystawia wszystko na stół. Nigdy nie było alkoholu, były za to gołąbki z ryżem i z grzybami, bardzo przepyszne, które moja mama robiła, a których ja niestety nie umiem zrobić. Karpia za to dobrze smażę (śmiech). Wigilia kojarzyła mi się raczej z niejedzeniem do czasu wieczerzy, w związku z czym wszyscy byliśmy wieczorem głodni. Dlatego, zarówno ziemniaki jak i karp były przepyszne, a potem były cudowne kolędy, moja matka szczególnie pięknie je śpiewała.

Jak jest dzisiaj? Wnuk jest już duży, wnuczka malutka i jeszcze chyba wierzy w Mikołaja, przekonam się o tym w tym roku. Antkowi, gdy był mały, dzwoniłam takim specjalnym dzwonkiem, który kiedyś dostałam od buddystów. Dzwonek ów ma bardzo delikatny, metaliczny i piękny długi dźwięk. Nabierało się wnuka, że to dzwoneczki Mikołajowe.

Jakie to pięknie, gdy ktoś dba, żeby istniała magia.

Moja córka jeszcze to podtrzymuje, jest strażniczką magiczności, wyjątkowości tego czasu. Wspomnę, że znakomicie gotuje i należy do osób, które lubią obdarowywać, pod choinką jest zawsze pełno prezentów. Poza tym własnoręcznie, pięknie te prezenty pakuje. Kiedyś w prezentach były karteczki z wierszykami albo z życzeniami. Akurat nie odziedziczyła tego po mnie, gdyż ja potrafiłam kiedyś prześliczne, kryształowe lampki zapakować w zwykłą gazetę.

Eko opakowania teraz są bardzo powiedziałabym na topie…

No tak, ale to w gazecie to mi do dzisiaj córka wypomina (śmiech).

A czy córka (przyp. red. Dorota Szelągowska) taka perfekcyjna jest też przy aranżacji świątecznej?

Ona bardzo lubi, żeby było naprawdę pięknie. Lampki i świece, choinka i jej ubieranie, to jej domena i zawsze pamięta o prezentach. Pamiętam kiedyś taką choinkę, miliard lat świetlnych temu, dokładnie w stanie wojennym. Młodym czytelnikom przypomnę, że był to czas, gdy niczego nie było. Zapałki były na wagę złota, gdy trafiło się w sklepie na papier toaletowy, to kupowało się na zapas.

Tamtej Wigilii wszystkie prezenty zapakowane były w szary papier. Naliczyliśmy wtedy 132 prezenty, na dwunastu członków naszej rodziny. Na przykład był tam plecak, oczywiście okazyjnie zdobyty. Popielniczka i pudełka zapałek, wszystko osobno zapakowane w szary papier, przewiązane sznurkiem. Popielniczka, którą mój brat zrobił własnoręcznie, była herbata Madras i tak dalej. To była chyba najbogatsza wigilia, jaką zapamiętałam choć te prezenty, oprócz plecaka, były niewiele warte.

Za to na pewno były od serca, z troskliwością pakowane i z miłością dawane. Wtedy, pamiętam, dostałam „Sto lat samotności” Marqueza, a ta książka była nieosiągalna…

Stół nie uginał się, ale pod choinką zawsze było dużo przydatnych drobiazgów a teraz już nie drobiazgów, bo moja córka po prostu daje wszystko, co ma.

Jak pani sądzi, co zrobić, żeby się nie zatracić w tych wszystkich przygotowaniach świątecznych, zakupach, bieganinie i nie zgubić najważniejszego sensu? Czy można się przed tym ustrzec?

Można! Na przykład ja nie kontynuuję tej tradycji, takiego napięcia przed Wigilią. Przestałam. W domu pamiętam, z tego okresu, zawsze ogromne napięcie. Kiedyś było tak, rano ubieranie choinki, potem odkurzanie. Po przygotowaniach dzieci miały się umyć i ubrać. Ojciec na 20 minut przed siadaniem do stołu, próbował jeszcze kupić jakąś herbatę albo coś w tym stylu i się spóźniał.

Teraz podchodzimy bardzo luźno do tego tematu. Spotykamy się około 15:00 albo 16:00. Jeżeli ktoś się spóźni to nie szkodzi, czekamy. Karpia zaczynamy smażyć, jak już wszyscy są. Barszcz jest zrobiony wcześniej. To napięcie było takie, że wszyscy byliśmy troszkę podenerwowani. My dzieci tym, że pachnie już i że prezenty są, a sernika nie wolno dotknąć. Miało to
również jakiś swój urok. Moja matka była tą osobą, która sprawiała, że wszystko było cudowne. Zresztą Dorota, moja córka, odziedziczyła po mojej matce taką przepiękną dbałość o szczegóły. Nie było drogiej zastawy, ale te trzy gałązki postawione na stole w jakimś takim dziwnym… rzucie, robiły klimat. To jest ta umiejętność, czynienia niezwykłości. Pamiętam, jak choinka zaczęła palić się od świeczek, na szczęście szybko została ugaszona.

Wspomnę jeszcze taką pamiętną Wigilię, a właściwie dzień przed, gdy moja córka nie chciała mi pomóc i zamknęła się w swoim pokoju. Postanowiłam, że ją jednak przekonam, aby mi pomogła. Strzeliłam pięścią w szybę, co skończyło się krwawym potokiem, który prowadził do domu sąsiadów. Sąsiad był już po winie, więc nie mógł mnie zawieść na pogotowie. Potrafił za to tak zabandażować mi rękę, że do dzisiaj prawie nie ma śladów tego wypadku. Gdy wróciłam do domu, cała krew była zmyta, dom posprzątany. A córka pytała co ma robić i w czym pomóc…

W sumie to niezbyt zabawna opowieść o matce i córce, jednak prawdziwa. Wtedy weszłam w rolę obrażonego dziecka, któremu się odmawia, a córka była dzieckiem, które wciąż mówiło „nie”. Iskrzyło między nami bardzo często!

Czasami takie mocne emocje są bardzo oczyszczające. To dobrze, że pani wspomniała o tej zmianie, bo chciałam zapytać o tak modne i często cytowane odpuszczanie. I niejako pani mi odpowiedziała, bo pytanie miało brzmieć, czy Katarzyna Grochola ma w sobie otwartość na owe odpuszczanie?

O tak, zdecydowanie. Naprawdę, nic się złego nie stanie, jeśli będzie trochę później, jeśli ten barszcz zagotuje się godzinę później. Godzina nie jest aż tak bardzo zobowiązująca. U mnie w domu dzieciństwa, czekało się na pierwszą gwiazdkę, wszyscy wypatrywaliśmy jej na niebie, które czasami było zachmurzone. Zawsze był czytany fragment Biblii i zawsze robiła to najmłodsza osoba w rodzinie.

Od kiedy to ja jestem najstarszą osobą w rodzie, bo już nie ma moich rodziców, to jakoś spowija mnie lekki smutek, zdanie sobie sprawy z przemijania, lecz to jest miłe, nie jest depresyjne. Tak chyba ma być, to jest nam przypisane – ludziom dorosłym.

Fot. Aldona Kaczmarczyk

No właśnie grudzień kojarzy się jako miesiąc spotkań rodzinnych, z bliskimi, z przyjaciółmi. Biesiadowania, obdarowywania prezentami, ale też uwagą, obecnością…

Tak, ale wie pani, pamiętam święta w pandemii, gdy nie mogłam się widzieć z córką, bo ona pracowała, spotykała się z ludźmi, a wszyscy baliśmy się, że zaraz poumieramy. Siedzieliśmy wtedy razem z kuzynami i po Wigilii graliśmy w brydża.
Mój mąż zagrał parę kolęd, a potem znów siedzieliśmy i graliśmy w brydża. To był bardzo miły wigilijny wieczór, mimo, że te święta były kompletnie inne niż jakiekolwiek wcześniej, odmienne od tych spędzanych w przeszłości.

Kiedyś spędziłam święta w Libii i byłam strasznie zdziwiona, że Chrystus leżał w stajence pod liściem palmowym, a nie pod choinką niemiecką, bo przecież choinki do nas przyszły z Niemiec. To też były piękne święta, tam w Trypolisie był polski kościół i wszyscy Polacy poszliśmy do niego na pasterkę. Piękna była ta uroczystość. Wszyscy śpiewali bez żadnego zawodzenia, jak gruchnęło Bóg się rodzi w tej Libii to było słychać w całej okolicy. Arabowie traktowali z szacunkiem nasze święta. Nie było żadnych animozji. Wiedzieli, że mamy czas świąteczny i życzyli nam dobrych świąt.

Zapytam, czy święta pani zdaniem to sprzyjający moment na poprawę relacji, jakieś pojednania, wybaczenie wzajemne?

Niestety nie, bo święta wiążą się na ogół z takim napięciem, że rzadko kiedy spełniają się nasze oczekiwania. Poza tym w święta spotykamy się z rodziną, z którą często dawno się nie widzieliśmy. No niechże ktoś zacznie, coś o polityce mówić. To nie daj Boże, prawda? Rodziny rozmawiają ze sobą na wszelkie tematy podczas świątecznego biesiadowania. Pojawiają się ulubione pytania od babci, cioci: kiedy pomyślisz o dziecku lub kiedy wyjdziesz za mąż?

Nie sprzyja to pojednaniu. Podobnie z pytaniami o pracę, w stylu, kiedy pójdziesz do poważnej pracy albo kiedy nareszcie znajdziesz sobie porządną pracę? Najlepiej na etacie. Dlatego nie sądzę, żeby w święta można było się pojednać. W święta raczej można bardziej się pokłócić. Dopóki to są kłótnie rodzinne, świadczą o tym, że chcemy być razem. Myślę, że czas świąteczny jest również bardzo ciężkim czasem, szczególnie dla ludzi samotnych i dla tych, którzy stracili kogoś. Dla wielu ludzi to nie jest dobry czas, nie przypadkiem w grudniu jest tak dużo samobójstw.

Z biegiem lat zyskujemy nie tylko doświadczenie, ale i tak zwaną mądrość życiową…

To chyba nie do mnie pytanie (śmiech). Jak postrzega pani u siebie upływ czasu w kontekście zmiany stylu życia, związków z ludźmi, ale i relacji z samą sobą? Relacje z samą sobą ciągle mi się polepszają. Z ludźmi, z którymi chcę mieć te relacje, są serdeczne. Życzyłabym takich chyba każdemu. Tak się składa, że jakoś mam wyjątkowe szczęście do ludzi. Jak mawiała moja babcia: Boże, ile ty masz szczęścia do ludzi, tylko nie do mężczyzn…

Dzisiaj bym już nawet tych mężczyzn zaliczyła do tych dobrych relacji. Mam naprawdę cudownych sąsiadów, wspaniałych przyjaciół. Jestem otoczona ludźmi, którzy mnie wspierają, których ja mogę wspierać. I to niezależnie od świąt.

Natomiast ja jestem w ogóle osobą starej daty. Lubię stare filmy, lubię kredensy. Nie lubię nowoczesnego stylu mieszkań, takich zimnych szarobiałych. Lubię – ostatnio – kryształy, które mi znajomi znoszą. Już nie mam tego, gdzie trzymać, tutaj jakaś karafeczka się trafi, tam wazonik albo coś innego. Lubię też dywany i drewniane podłogi, stare fotele, mam je do dziś.

Czyli nie lubi pani też rozstań, jak rozumiem?

Nie lubię rozstań i pożegnań. Chętnie bym rozmawiała przez czarny ebonitowy telefon, który posiadam, niestety stoi nieużywany na szafie. Czasami słucham radia Beethoven, starego, lampowego. Ma jakiś inny, bardziej naturalny dźwięk. To radio stało u moich rodziców, słuchaliśmy z niego muzyki i aktualności. No nie jestem nowoczesna.

To dobrze! Dzięki pani mamy poczucie, że czas się zatrzymuje, że ta tajemnica jeszcze jest, a światło odbijające się w tych pięknych kryształach tworzy bajkową scenerię.

No tak, bo ja mam kryształy ustawione na oknie, one tańczą i migają do mnie przyjaźnie. I wolę też kontakty wprost niż przez Skype, Messenger i różne podobne rzeczy. Doceniam natomiast fakt, że można otrzymać receptę przez telefon, jak i to, że można porozmawiać z kimś, kto jest w tej chwili w Ameryce. Ale też mierzi mnie to, że sztuczna inteligencja namalowała obraz, któremu przyznano pierwszą nagrodę. Poza tym mam w pamięci wywiad ze sztuczną inteligencją, która zapytana: A co zrobicie, jak już nie będziemy wam potrzebni, odpowiedziała, że zabijemy was. Mówili, że to jest błąd w programie. Natomiast ja mam takie wrażenie, że sztuczna inteligencja nie skłamała.

Zdecydowanie wolę czytać książki, napisane przez ludzi. Zresztą zapytałam sztuczną inteligencję, czy tatuś Muminka na pewno był przyjacielem małego księcia. I sztuczna inteligencja mi odpowiedziała: tak, że oni bardzo się przyjaźnili.

Płyty analogowe?

Płyty analogowe ma mój mąż i odpowiedni sprzęt do ich odtwarzania. Czasami ich wspólnie słuchamy. Ja, dostałem głośniczek od córki, więc już mogę ze Spotify’a korzystać, ale taki czar i wdzięk starych czasów jest nie do podrobienia. Herbata parzona w małym czajniczku, naprawdę ma inny smak niż ta zalewana prosto z czajnika, w którym woda gotowała się dwie minuty.

Zapytam jeszcze o rodzinę, bo jest dla pani ważna, to niezaprzeczalne. Często wspomina pani w social mediach o córce, o wnukach, mężu. I dopytam o przepis na szczęśliwą relację. O te składniki, które pomagają i scalają, kiedy trzeba udzielić wsparcia, pomóc, ale i w zwykłej codzienności.

Szczęśliwa relacja w ogóle nie jest łatwa i prosta. Ona bywa momentami bardzo trudna i bardzo ciężka, ponieważ zranić nas tak naprawdę mogą tylko osoby, które my kochamy. Nikt nas nie jest w stanie obrazić. Obcy pijak na ulicy, który nas przeklnie, to betka, spłynie po nas jak po kaczce. Natomiast podczas kłótni z najbliższymi, boli każde słowo. Ranimy się głupimi, niepotrzebnymi słowami.

Szczęśliwa relacja nie jest prosta, ale warta jest uwagi, dążności do niej i pielęgnowania. Naprawdę nie liczy się to, co mamy, tylko jacy jesteśmy dla innych, jaki mamy do nich stosunek i czy mogą na nas liczyć…

Piękna puenta, dziękuję za rozmowę.