Spędziłam większość mojego życia, pracując nad tym magicznym momentem, w którym wszystko będzie na swoim miejscu.
Znasz moment, o którym mówię – ten, w którym wykonuję w wymarzoną pracę, spotykam się z wymarzoną osobą, mieszkam w moim wymarzonym miejscu i pobieram wymarzoną pensję. W tym mitycznym momencie również jestem bogata w relacje międzyludzkie, moje zdrowie fizyczne jest bez zarzutu, moje włosy są zawsze idealnie ułożone i nigdy nie przegapiam ważnego terminu ani nie mówię niewłaściwej rzeczy w niewłaściwym czasie.
Mam już wszystko rozpracowane w tym niemożliwym do zidentyfikowania momencie w przyszłości, a „rozpracowanie tego wszystkiego” jest stanem trwałym. To coś, co mogę osiągnąć i czego się trzymać. To taki stan, w który nie da się ingerować.
Bardzo ważne jest, aby skupić się na osiągnięciu określonego momentu w czasie, ponieważ sumiennie poinformowałam siebie, że jest to jedyny moment, w którym będę mogła być szczęśliwa.
Będę szczęśliwa, gdy moja kariera będzie się rozwijać, moje konto bankowe będzie pełne, moje ciało będzie ujędrnione, a moje relacje osobiste będą obfite. Zasłużę na prawo do radości, gdy po prostu osiągnę samorealizację i zobaczę, jak wszystkie moje marzenia spełniają się jednocześnie. Wtedy – i tylko wtedy – będę mogła poświęcić chwilę, aby zatrzymać się i docenić życie, które skrupulatnie kultywuję. Wtedy będę zadowolona ze wszystkiego, co mam.
Ale zauważyłam ciekawą regułę, która powtarza się na przestrzeni mojego życia: ciężko pracuję, nabieram tempa, rozkoszuję się tym przez chwilę, a potem coś nieuchronnie się zmienia. Coś, co działało, zatrzymuje się i słabnie. Coś, co wydawało się szczelne, powoduje wyciek. A potem życie po raz kolejny pogrąża się w chaosie. A proces „Będę szczęśliwa, gdy…” trwa.
Im jestem starsza, tym bardziej zaczynam podejrzewać, że nie ma czegoś takiego, jak ogarnięcie wszystkiego na raz. Życie wydaje się być niczym innym jak ciągłym cyklem zdobywania i utraty, kochania i zrywania, przychodzenia i odchodzenia, poszukiwania i odnajdywania, zapominania, zapamiętywania, mylenia się i przebaczania, i tak w kółko.
Uczymy się czegoś, a potem się tego oduczamy, bo już nie działa, bo świat poszedł dalej. I uczymy się ich na nowo, a potem uczymy się czegoś zupełnie odwrotnego. Zatracamy się, odnajdujemy siebie i odtwarzamy siebie tyle razy, że zapominamy, jak w ogóle wyglądał oryginalny model. Odnosimy sukcesy, a potem znudzi nam się to i… schrzanimy wszystko konkursowo.
Bo prawda jest taka, że doskonałość jest nudna.