Piszę dziś ten list. Już dawno chciałam go napisać. Tyle, że wciąż brakuje mi pewności, siły i nadziei, by go wysłać. Nawet nie jestem pewna od czego zacząć…
Jest mi bez Ciebie trudniej, ale lepiej. Nie sądziłam, że to się kiedyś zdarzy, że przejdzie mi przez gardło. Wiele nas kiedyś łączyło. 16 lat, to w końcu kawał czasu. Dziś na pytanie, co nas łączy, oboje odpowiadamy tak samo – dzieci. Nic więcej. A Ty nadal nie rozumiesz, tego, co się właśnie z nami dzieje. Śpimy w jednym łóżku, pijemy kawę z podobnych kubków, kąpiemy się w tej samej wannie. Siedzimy nawet przy tym samym stole. I wymieniamy się podobnymi uwagami: „Zapłaciłaś energię?”. „Wyrzucisz śmieci?”, „Odbierzesz ją dzisiaj”.
Za nami wiele kłótni, wiele obietnic. Krzyczę, że to koniec, że nie chcę tak żyć. Ty też nie chcesz, ale nie chcesz niczego zmienić. Nie chcesz terapii, rozmów o nas. Nie chcesz wyjechać gdzieś ze mną, zmieniać się, pracować. „Nie męcz mnie”, mruczysz moszcząc się na kanapie, z książką, gazetą, do złudzenia przypominając koszmar mężczyzny z mojego dzieciństwa. Pogrążony we własnych myślach, własnym świecie. Co tam, że syn mówi: „Tato, pobaw się”. Mówisz, że oczywiście, że tak, że zaraz. Tyle, że zaraz nie nadchodzi. You know. Miałam żyć inaczej, żyję podobnie, jak kobiety z pokolenia matki.
Nie chcesz też pozwolić mi odejść. Bo ja– w odróżnieniu do nich wiem, że można odejść. „Chyba nie rozbijesz rodziny?”, syczysz mi nad uchem. Albo stajesz w drzwiach z miną pt. „pobłażanie” i cedzisz lekko: „Rozbijesz? Dzieciom? Rodzinę?” A ja nie mam dość siły. Odebrała mi ją ta przeklęta miłość. Miłość, która odbiera mi prawie wszystko, a może nawet wcale nie istnieje.
Po co to właściwie piszę? Chyba tylko po to, żeby się uwolnić, może przeczytać potem, że nie jestem sama, że inne mnie rozumieją – bo Ty nie. Że ktoś jeszcze poza mną jest samotny w świecie „małżeństwo”. Czym czego zazdroszczą mi inne kobiety, co z góry ma być szczęściem, stabilizacją, normalnością. Phi, ile kobiet ukrywa cierpienie za tą śmieszną fasadą.
Chciałam trzymać Cię zawsze za rękę, ale nadszedł czas, że Ty tego już nie chciałeś. Puściłeś ją. Szukałam Twojej dłoni po omacku milion razy, za każdym razem bezlitośnie się mi wymykała, wyrywałeś ją, w końcu przestałam szukać. Dziś chyba już nie chcę jej ani szukać, ani znaleźć. Ale też nie mogę znieść myśli, że nie będzie jej gdzieś blisko. Paradoks co? Już Cię może nie kocham nawet, ale wciąż nie potrafię być wolna.
Od dawna jest już ta pora, by odejść. Skąd wiem, że pora?
– Bo nie słuchasz, gdy mówię. Warczysz za to: „Co znowu?!”
– Bo nie piszesz w ciągu dnia: „Co słychać”. Jeśli już to tylko czasem: „Załatwiłaś?”
– Bo jestem sama w codzienności, a gdy krzyczę o tym, znużony pytasz: „Ale o co ci, do diabła, chodzi”
– Bo jestem sama w łóżku, chociaż śpisz obok i nawet się czasem bzykamy. Nie wiem jak inaczej nazwać penetrację bez cienia czułości, uwagi, troski, bez cienia próby, by było lepiej, mocniej niż wczoraj. Bym choć na chwilę odpłynęła. No cóż, najważniejsze, że odpływasz Ty. Albo udajesz, bo średnio wierzę, że wystarczy Ci te kilka minut jęków i wzdychań.
Więc walczę, tylko po to by zderzać się z rzeczywistością. Myśleć, że bez Ciebie byłoby prościej, lepiej. Chociaż nie oszukiwałabym siebie, że mam męża. Świata bym nie oszukiwała, wszyscy by mi współczuli. Nie takiego życia chciałam. Okazało się, że każde moje marzenie obracasz w pył, że wszystko co jest dla mnie ważne – Ty, choćby i nieświadomie, niszczysz. Porzucasz mnie zawsze, gdy najbardziej Cię potrzebuję. Dokonujesz wyborów, które najbardziej mnie ranią. Bo nigdy nie uwzględniasz w nich mnie, dzieci.
I nie rozumiesz, nie próbujesz zrozumieć. Widzisz w swoim lustrze tylko siebie, podczas gdy ja chciałam widzieć nas.
Więc lubię, gdy wyjeżdżasz, późno wracasz. Już nie czekam. Chciałabym cofnąć czas, żeby to wszystko się nie zdarzyło – bo najbardziej boję się, że z „tym” już niczego nie naprawimy.
Dziś wolę nie wiedzieć, co będzie jutro. Gdy odwracasz się plecami. – Nie chcę teraz rozmawiać – mówisz. A ja kiedyś słyszałam, wiem, że tak wygląda obojętność, małżeńskie znudzenie, zmęczenie, przemijanie. Układam w głowie te wszystkie zdania, które powinnam powiedzieć i te których bym nie chciała, ale milczę. Nie umiem. Nie teraz. Wiem tylko, że nie chcę być tu, gdzie jestem.
Ja. 33 lata. Matka dwójki dzieci, mężatka. Dziesięć lat temu gotowa pokroić się za miłość. Za nas. Za przyszłość. Jak to boli. To, że jestem taka zwyczajna.