Nie pytaj, jak można kochać kogoś, kto cię kopie słowami każdego dnia. Można. Dokładnie tak, jak kocha podwórkowy
Burek, który codziennie dostaje od pana w skórę, a i tak merda ogonem na jego widok i cieszy się, gdy ten czasem rzuci mu coś do michy. „Jesteś tak tępa, że szkoda gadać” – słyszałam niczym refren. I, żeby zasłużyć na ochłap łaskawszego spojrzenia, gotowałam obiady, sprzątałam, uczyłam Krzysia literek, ubierałam Patryczka w jego ukochane marynarskie wdzianko, bawiłam się lalkami z Karolą. A wieczorami wbijałam się w pończochy, które rwał na mnie, żeby potem wepchnąć mi je do gardła. To go najbardziej kręciło.
Prezentujemy fragment książki „Sypiając z prezesem” Kiary Ulli i Joanny Racewicz, która ukazuje się nakładem wydawnictwa Purple Book. Premiera 25 stycznia 2023 r.
Pierwszy raz trafiłam do psychiatry, gdy miałam dwadzieścia trzy lata, już podczas związku z Pawłem. To był kolejny odcinek
serialu pod tytułem „Pan ma dosyć i wychodzi z domu”. Diagnoza brzmiała: zaawansowana depresja. Wyglądałam niczym
śmierć. I wtedy zjawiał się pan i władca. „O, jak dobrze wrócić do domu. Wiesz, jak ja bardzo lubię chude kobiety” – mówił od
progu. I to był jedyny komentarz, na jaki było go stać. Rzeczywiście lubił drobne kobiety. Podniecały go małe cycki, małe tyłki.
Kręciły go słabe, uległe dziewczyny.
Seks z nim doprowadzał mnie do płaczu. W łóżku potrafiło być dobrze, ale zawsze po wszystkim znajdował pretekst, żeby
mnie za coś opieprzyć. Argument był gotowy znacznie wcześniej. Zapamiętywał sobie coś, co mu nie pasowało, i wyciągał jak
królika z kapelusza, kiedy tylko wstawał do łazienki. Po seksie starannie się mył. Raziło mnie to. OK, rozumiem, higiena. Ale
kiedy się odrywał ode mnie jak oparzony zaraz po wytrysku, czułam się, jakbym była trędowata. Jakbym miała jakąś chorobę
skóry, a on musi ją szybko z siebie zmyć. Rozumiesz mnie, prawda? Jedni zapalają papierosa albo idą spać, Paweł cały się
szorował, a potem mieszał mnie z błotem. Powód nie miał znaczenia.
Mogło być na przykład to, że nie wywiesiłam prania albo źle wyprasowałam kołnierzyk jego ulubionej koszuli. „Baśka, ty
naprawdę jesteś jakaś ułomna czy tylko tępa? Pokazywałem ci kiedyś, że nie trawię zaprasowanych mankietów, to takie trudne, żeby zapamiętać? Potrzebuję tej niebieskiej na rano, rusz dupę i popraw, coś sknociła”. To w miarę łagodny przykład.
W moim rodzinnym domu nigdy nie było kłótni. Rodzice bardzo się kochali, tata wielbił mamę. Ustępował jej we wszystkim,
był niezwykle szarmancki. Nigdy, przenigdy nie zostawił jej samej. Nie słyszałam w ich wykonaniu żadnej ostrej wymiany
zdań. Przezwiska? Nie było mowy. Jak już mieli jakiś punkt zapalny – zapadała raczej cisza. No i to nasze tabu. Tak, chodzi
o gwałt. Miałam do nich żal, że zamietli sprawę pod dywan. Tysiąc razy chciałam wykrzyczeć: dlaczego? Nigdy nie wystarczyło odwagi…
Cofnijmy się na chwilę w mojej historii związku z Pawłem, dobrze? Opowiem ci o naszej pierwszej wspólnej ciąży. Brzmi uroczo, jak z tandetnej reklamówki o idealnej rodzinie. Ale takie nie było.
Dwie kreski na teście zobaczyłam w listopadzie. Paweł ucieszył się, gdy mu powiedziałam. Dostałam nawet małą srebrną
bransoletkę. To było miłe. W grudniu jeszcze pojechaliśmy do Zakopanego na narty ze znajomymi i tam dopadły mnie wszystkie ciążowe przypadłości. Rzygałam każdego poranka i kilka razy w ciągu doby. Trzeciego dnia dostałam krwotoku. Karetka, potem śmigłowiec i wylądowałam w szpitalu. „Jeśli się pani choć ruszy, nic nie będzie z tego dziecka” – usłyszałam od lekarzy. Paweł wyjechał na siedem miesięcy, bo właśnie miał ważny plan zdjęciowy. A ja leżałam. Dosłownie. Jeśli ktoś wie, co to znaczy nie móc wstać do łazienki, nie móc absolutnie nic, to rozumie, jaki to koszmar. Miałam wtedy obok siebie tylko rodziców. Mama zajęła się Krzysiem. Tata przychodził prawie codziennie, przynosił mandarynki i mówił: „Basiulka, wytrzymasz, jesteś silna. Moja córeczka. Pawłem się nie przejmuj, jest zajęty, pracuje na was, zarabia na dom. To facet. Samiec. Ty skup się na sobie i dziecku. Będzie dobrze, zobaczysz”. Ech, tatusiowe zaklęcia.
Siedział przy mnie niczym rycerz. Czytał na głos książki, trzymał za rękę. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłam, jak bardzo
wyręczał wtedy mojego partnera. Jak zasłaniał jego egoizm własnym poświęceniem. Kochany tata. Chciał dobrze, ale zamydlał mi oczy. Opóźniał wiele procesów. Owszem, moje dojrzewanie też. Wydaje mi się, że przez niego nie widziałam wielu draństw ojca moich dzieci. Nie, nie winię taty. Ot, po prostu opisuję sytuację. Nic więcej.
Pawła nie było przy narodzinach naszego pierwszego synka. I przez pierwszy miesiąc życia Patryka też nie. Kręcił film we
Francji. Oczywiście, że mógł przylecieć, choć na chwilę. Miał całą ekipę do swojej dyspozycji, spory budżet. Pewnie odbierał
gratulacje z powodu pierworodnego, ale nie ruszył tyłka. Nie zrobił tego. Ze szpitala odebrał nas mój tata. Potem na zmianę
z mamą pomagali mi przy małym. Dawali mi duże wsparcie, ale ja nocami płakałam w poduszkę. Miałam dwadzieścia pięć
lat i byłam samotną, nikomu niepotrzebną kobietą. Gdyby nie Krzyś i teraz Patryk, najchętniej poszłabym nad Wisłę i rzuciła się z mostu.
Szlag mnie trafiał, gdy widziałam rodziny w komplecie na spacerze z dziećmi. Pękało serce, gdy kolejny raz pokazywali reklamę pieluch dla niemowląt z idiotycznie uśmiechniętą mamą i tatusiem, który podrzuca dziecko do góry. Sporo oglądałam
wtedy telewizji. Odbiornik bębnił na okrągło. Patryk był wiecznie głodny, położna kazała karmić na żądanie. W jego przypadku
to znaczyło bez przerwy. Znajomi dzwonili, pytali – jak się mam, czy synek zdrowy, jak sobie radzę z dwójką łobuzów. A jak miałam sobie radzić? Zaciskałam zęby i darłam rzeczywistość pazurami.
Rano karmiłam i ubierałam obu, czekając, który z nich pierwszy zacznie ryczeć albo odmawiać współpracy. Po półtoragodzinnej szarpaninie wywlekałam nas wszystkich z domu, żeby odprowadzić Krzysia do przedszkola. Na początku był dramat. Synek trzymał się kurczowo spódnicy i za skarby świata nie chciał zostać. „Do domu, mama, do domu!” – krzyczał. A gdy wrzeszczał jeden, do chóru dołączał drugi. Koncert na dwa głosy. Po trzech tygodniach takiej szarpaniny byłam strzępem nerwów.
Najpierw – nieprzespana noc, potem – poranny koszmarny rytuał. Raz w tygodniu przychodziła moja mama, jakoś wtedy to było. Ale moje zniecierpliwienie zaczęło buzować jak w kotle. Paweł dzwonił co kilka dni. „Hej, jak się masz?” – pytał dawkowo tym swoim miękkim barytonem. Pewnie spodziewał się równie uroczego: „Ach, kochanie, super. Twój synek rośnie jak na drożdżach, śpi na okrągło, a ja mam czas na czytanie książek i ploteczki z psiapsiółkami”. Zamiast tego dostawał litanię wkurzenia i żalu. Miałam udawać? Grać, jak któraś z jego wyfiokowanych francuskich aktoreczek? One, takie śliczne, chude i pachnące kontra ja – urobiona po pachy, ze sporą nadwagą i cyckami do pasa? Nie byłam wtedy wyobrażeniem ze snu o cudownej życiowej partnerce. Naprawdę nie miałam siły udawać. Nawet za cenę tak zwanego – jak mówiła moja mama – świętego spokoju. Rozmowy kończyły się więc raptownie: „Wystarczy, Baśka. Mam dosyć, kurwa, tego wiecznego narzekania, zadzwonię później”. Dzwonił po kilku dniach i historia się powtarzała.
Gdy wreszcie stanął w progu, nie chciałam na niego patrzeć. Powiedziałam, że to nie ma sensu, że tylko się nawzajem nakręcamy i trzeba skończyć ten teatr. A on na to, że przecież jesteśmy razem, że trzeba o siebie zawalczyć i nie można odbierać dzieciom rodziny. Dzieciom! Rozumiesz tę hipokryzję? Ty teraz na pewno tak, ale ja wtedy wciąż miałam z tym kłopot. Po chwili buntu znów kładłam uszy po sobie i w naszym serialu zaczynał się kolejny sezon.
Rok po Patryczku znowu byłam w ciąży i przeżywałam to samo, jak w jakimś upiornym refrenie. Znowu zostawiłam pracę
i wzięłam urlop, bo Paweł obiecał, że zajmie się wszystkim, a ja powinnam tylko dzieckiem, ale oczywiście standardowo
wyjeżdżał „w sprawach zawodowych”. Nie do końca nawet wiedziałam, czy na plan zdjęciowy, czy na jakiś kolejny „arcyważny
festiwal”. Wiesz, co się dzieje w takich miejscach. Wóda, impreza i dziwki. Łatwe panienki, którym się wydaje, że znany pan
reżyser otworzy im drogę do Hollywood. Głupie gęsi. Ta ciąża też była zagrożona, po raz kolejny posłusznie leżałam. Tata znowu przy mnie siedział. Przynosił owoce, czytał książki i pocieszał, że „wszystko się ułoży”.
Tę scenę zapamiętam do końca życia. Miesiąc przed terminem porodu otwierają się drzwi mojej sali na położnictwie,
wchodzi mama ubrana na czarno, a za nią Paweł z grobową miną. Jeszcze poprzedniego dnia rozmawialiśmy przez telefon i mówił, że jest gdzieś w Skandynawii. A tu wkracza do środka, podchodzi do łóżka, obejmuje mnie i mówi: „Basia, twój tata odszedł”. „Jak to, odszedł? Dokąd? Był tu chwilę temu, co ty gadasz?” Nic do mnie nie docierało. Jakbym grała w filmie o mnie samej. Nie mogłam zrozumieć, co się stało. „Tata umarł”. Po tych dwóch słowach świat mi się zawalił.
Mówiłam ci już? Tata bardzo lubił Pawła. Bardzo go szanował. Byli w jakimś sensie do siebie podobni. I jednocześnie kompletnie inni. Łączyło ich zdecydowanie i charyzma. Odróżniała – odpowiedzialność i stosunek do życiowych partnerek. Tylko że to wyszło na jaw znacznie później. Ojciec zobaczył w nim swojego następcę w roli opiekuna. To głupio brzmi? Może. Zawsze byłam córeczką tatusia. Całe życie chciałam mu imponować, chciałam, żeby był ze mnie dumny. Nie miał syna. Próbowałam mu choć trochę go zastąpić. No dobrze, powiem. Ojciec był naukowcem, z pozycją i dorobkiem. Może podświadomie szukałam kogoś, kto będzie do niego podobny. Paweł taki się wydawał. Podkreślam – wydawał. Pamiętam słowa taty: „On robi z tobą i dla ciebie to wszystko, czego mnie się nie udało”.
Wręcz pokochał Pawła. Jakby poczuł, że przy nim dorosnę. Uwierzyłabyś, że wcale się nie pomylił? Dorosłam, ale proces
był drogą przez mękę. Nie chcieli wypuścić mnie na pogrzeb. Wybłagałam. Pojechałam na wózku, w asyście Pawła, z przykazaniem, żeby w razie najmniejszych kłopotów natychmiast wzywać karetkę. Wszystko pamiętam jak przez mgłę, byłam chyba na jakichś prochach.
Nie mam pojęcia, jak przeszłam „ostatnie pożegnanie” taty, aż do momentu opuszczenia trumny do grobu. Pamiętam tylko, że
następnego dnia mój drogi partner wyjechał. Wrócił na zdjęcia. Mówił, że to megaważne i bardzo pilne, że leci kasa i terminy,
a na nim „wisi” cała ekipa i nie może jej zawieść. Jej – nie. A mnie – tak. Nie robiły na nim wrażenia moje błagania, że
przecież zaraz kończy się ciąża, rodzi się nasza córeczka. „Przecież tak chciałeś dziewczynkę, więc właśnie ci ją daję”. Na nic. Wtedy jeszcze niczego nie podejrzewałam, ale wkrótce kropki same zaczęły się łączyć.
Kiedyś, kiedy Paweł przez chwilę mieszkał w domu, przejrzałam jego telefon. Biorąc go do ręki, powtarzałam sobie w myślach:
„Boże, jak ja nie chcę niczego znaleźć”. Niestety znalazłam. Czego tam nie było! „Kochanie, jestem cała twoja” – pisała jakaś
kurewka. „Mmmm, lubię, jak tak mówisz, dawaj dalej” – odpisywał. Przepraszam, nie chcę cytować więcej. Poszłam za ciosem. Otworzyłam też jego komputer – wtedy jeszcze nie blokował niczego hasłami. Zatkało mnie. Same strony z twardą pornografią, głębokie gardła, ostre laski i takie tam. Adresy warszawskich burdeli i opinie o najlepszych prostytutkach. Ze zdjęciami. On, który lubił chude, nagle emocjonował się takimi z wielkimi cyckami i silikonem w tyłku. Kiedy ja leżałam w szpitalu na podtrzymaniu ciąży, on uganiał się za kurewkami z pigalaka. Jak się poczułam?
A jak mogła się poczuć kobieta z dwudziestokilową nadwagą, po kolejnym ciężkim porodzie i serii nieprzespanych nocy? Rzygać mi się chciało. Ja leżałam na metalowym szpitalnym łóżku, z podpiętą kroplówką, a on wyciągał pieniądze i płacił jakiejś warszawskiej dziwce za seks. Różne myśli przelatywały mi przez głowę. Jak to się odbywało? Miał erekcję? Ona była uległa? Dyszał, gdy w nią wchodził? Całował jej usta? Uda? Przywiązywał do łóżka? Nie wytrzymałam. Wypaliłam mu prawdę prosto w twarz. „Wiem o wszystkim!” – ryczałam na całe gardło. A ten drań – ku mojemu zaskoczeniu – przyznał się do zdrad i żarliwie za nie przepraszał. Leżał na podłodze i powtarzał: „Jestem idiotą, jestem idiotą”. Nie miałam ochoty zaprzeczać. Dostał ataku histerii. Zaczął walić głową we framugę drzwi i przypalać sobie ręce papierosem. Nie próbowałam go powstrzymywać. Patrzyłam na to jak na teatr. „Paweł, nie wiem, co z nami będzie. Wystarczy tego przedstawienia. Na
razie masz natychmiast zrobić badania. Jeśli mnie czymś zaraziłeś, muszę to wiedzieć. Muszę mieć pewność, czy jestem bezpieczna, czy mam się leczyć, jak mam ochronić dzieci”. Mówiłam w miarę spokojnie i bez emocji. W każdym razie – bez ich pokazywania. Posłuchał mnie. Kiedy przyszła informacja, że wyniki są do odebrania, prosił, żebym z nim pojechała. Jak mama z dzieckiem.
Żal mi go wtedy było. Kopertę otwiera się w asyście psychologa. Chwila grozy. Uffff. Czysto. Żadnego HIV, żadnej choroby wenerycznej. A ponieważ trzeba było powiedzieć, że badanie jest z powodu ryzykownych zachowań, wszyscy wiedzieli,
o co chodzi. „Ma pan mądrą partnerkę – powiedziała pani psycholog – niech pan tego nie zmarnuje. Proszę wyciągnąć wnioski”.
Wyszliśmy z kliniki. „Jestem głodny, chodźmy coś zjeść” – powiedział. Usiedliśmy w restauracji, zamówił górę żarcia. Ja nie
byłam w stanie nic przełknąć. „Muszę pobyć sama” – tylko tyle powiedziałam. Wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi. Nie poszedł za mną.
Druga sytuacja? Mija kilka miesięcy względnej normalności. I znów zaczynają się późne powroty, zamykanie w pokoju, ściszone rozmowy. Znów przeglądam komputer i telefon. Znajduję korespondencję z panią, która zachwycała się jego
głosem i talentem, a zaraz potem wysyłała zdjęcia w bieliźnie. Tym razem wszystkiego się wyparł. Powiedział, że to, co przeczytałam, to fragment dialogu z filmu, nad którym pracuje, oraz castingu do głównej roli kobiecej. Dostałam po łapach i jeszcze zrobił mi awanturę, że włażę do jego korespondencji bez pozwolenia i czytam bez zrozumienia. Wyszłam na tępą dzidę. Był obrażony przez kilka dni, a potem – możesz mi to wyjaśnić? – znów zaczęła się sielanka. Wracał o normalnych porach do domu, bawił się z chłopakami, kupował zabawki Karoli, jeździł po zakupy.
A ja byłam szczęśliwa, że jest mój. Cieszyłam się, że jestem ważna, że przecież to do mnie wrócił. Kochałam go bardzo. Już nie chciałam pamiętać o tamtych dziwkach. Raczej miałam paranoję – co będzie, jak on zachoruje albo nie wróci do domu, albo coś mu się stanie. Kat i ofiara. Kładliśmy się wieczorami do łóżka i nawet potrafił być czuły. To znaczy – seks nie wymagał uprzedniego upokorzenia. Stawał mu na sam widok moich cycków. Były wtedy trochę mniejsze, bo znowu schudłam.
Żebyś nie myślała – nie było różowo. Huśtawka na całego. Chwile względnej dbałości o dom przeplatały się z napadami
agresji i katonizmu. Tak nazwałam Pawłową tendencję do oceniania mnie z pozycji swojej wstrętnej wyższości.
Któregoś dnia niestety przegiął z krytyką. Sam do bólu pedantyczny, dokładny, składający wszystko w kosteczkę, zrugał mnie od góry do dołu za to, że próbowałam mu dorównać. Coś było nie tak jak trzeba. Już nie pamiętam, o co chodziło. Pewnie o pierdołę. Poczekaj… Wiem. Robiliśmy z Patrykiem kasztanowe ludziki do przedszkola. Użyliśmy kleju i trochę spadło na podłogę. A ponieważ pan i władca był uprzejmy chodzić boso po domu, to pewnie poczuł się niekomfortowo, gdy nadepnął na kawałek klejącej się deski. Wystarczyło. Wybacz, szkoda mi czasu, żeby opisywać stek wyzwisk, którymi zostałam obrzucona. Chcesz? OK: „Ty łajzo, kretynko, zdziro, pizdo, niechluju, pierdolona prowincjuszko”. Tak, wszystko przy dziecku. Nie wytrzymałam. Poprosiłam, żeby się wyprowadził. Przeniósł się do mojego panieńskiego mieszkania, sycząc na odchodnym: „Teraz to ty będziesz mi płacić za mieszkanie w moim domu”. Nie skomentowałam. Przypominam, że mieliśmy już troje dzieci i podobno wszystkie kochał tak samo.
Cisza trwała kilka tygodni. Potem chyba zatęsknił za swoją ofiarą. Czatował na mnie pod domem na Żoliborzu. Pamiętam, jak któregoś dnia wyjeżdżałam z garażu. Podjazd był stromy, niewiele było widać. Należało bardzo uważać, żeby nikomu
z przechodniów nie zrobić krzywdy. Wyrósł przed samochodem jak spod ziemi. Nie wiem, jak długo na mnie czekał. Próbowałam go ominąć. Nie dawał za wygraną. Biegł za autem aż do świateł. Było czerwone, musiałam się zatrzymać. „Myślisz, że będziesz sobie ze mną pogrywać, suko jedna?” Wykrzywiona wściekłością twarz tuż przy szybie. I nagle brzdęk – potężne uderzenie z łokcia. Szkło, na szczęście hartowane, pokruszyło się w drobną siateczkę, ale nie rozpadło. „Tobie się wydaje, że masz do czynienia z dupkiem? Siuśmajtkiem? Półmózgiem? Aktorzyną z prowincji? Chyba cię pojebało, tania suko! Ty kurwo jebana! Wypierdalaj!” Przechodnie odwracali głowy, ale nie zareagował nikt. Kiedy zmieniło się światło, kilku kierowców zaczęło trąbić, żebym szybciej wrzuciła jedynkę, bo hamuję ruch. Zero pomocy.
Potem znów nastąpił miodowy miesiąc. Pawełek przyszedł skruszony, przyniósł kwiaty, dobre wino. „Wybacz, nie wiem, co
mnie opętało” – skamlał. „Daj mi jeszcze szansę”. I głupia dawałam. A po kilku tygodniach znów miałam karczemną awanturę
na ulicy, bo nie dopilnowałam terminów i przegapiłam dzień, w którym byliśmy zaproszeni na uroczystą premierę filmu jakiegoś jego równie znanego kolegi. Kiedy się zorientował, stanął na środku chodnika i zaczął wrzeszczeć, że jestem beznadziejna, że tępa kura ma więcej rozumu, kurwa, bo nie robi pod siebie, a ja właśnie nasrałam mu w karierę i zawaliłam coś, na czym mu zależało.
Po którymś z takich ulicznych spektakli z ojcem moich dzieci w roli głównej wylądowałam w szpitalu psychiatrycznym. To
było wtedy, gdy zdradził mnie z jedną panią z telewizji. Przeczołgało mnie. Zobaczyłam na własne oczy, jakiego pokroju osoba
była ważniejsza niż ja i dzieci. Żenada. Klasyka gatunku. Wszyscy wiedzieli, tylko nie ja. Musiałam zobaczyć ich romans na własne oczy na jednej z towarzyskich imprez, żebym uwierzyła. Dlaczego tak na mnie patrzysz? Naprawdę wierzyłam w jego przemianę. Byłam pewna, że wreszcie dojrzał i docenił rodzinę. Gówno prawda. Kiedy poprosiłam, żeby z nią zerwał, znów usłyszałam: „Wypierdalaj!”. Była noc. Dzieci spały. Co miałam robić? Budzić je? Poszłam spać na strych. Na podłodze. Spałam tam przez kilka tygodni. Albo wyjeżdżałam z domu o północy i jechałam do nocnego supermarketu. Dlaczego? Żeby przeczekać do rana. Trzy, cztery godziny pobłąkać się między półkami, a rano pojechać do domu i jakby nigdy nic zrobić dzieciom śniadanie. Nie wiedziałam, gdzie się podziać. Byłam wtedy na ostatnich nogach, skrajnie wyczerpana. On? On jeszcze spał. Zamknięty na klucz w naszej sypialni. Dlaczego to znosiłam? Choćby po to, żeby każdego wieczora kąpać i kłaść spać małą Karolkę. Co ona była temu winna?
Dlaczego wreszcie uciekłam? Chcesz posłuchać? W którymś momencie zaczęłam go nagrywać. Zaczęło się w dniu, gdy zarzucił mi, że jestem wulgarna, że jestem złym człowiekiem, a moje dzieci są żenujące po mnie. Postanowiłam mieć dowód, jaki naprawdę jest ten szanowany pan z burzą szpakowatych włosów. Wciąż jeszcze go kochałam. Myślałam – nagram, posłucham, kiedy opadną emocje. Może to moje głupie uczucie zabiera mi ostrość widzenia. Pewnego dnia przyjechał do mnie jego najlepszy przyjaciel.
Siedzimy, gadamy. Po dwóch kieliszkach wina puściłam mu kawałek nagrania. „Baśka, tego się nie da słuchać! Kryminał! Już od dawna nie mogę na to patrzeć. Nie zasługujesz na ten rynsztok. Błagam, skończ. Wyślę ci pieniądze na konto, są dla ciebie, wykorzystaj je. To sprawa między nami. Tylko – proszę – wyjdź z tego koszmaru. Ratuj siebie i dzieci”.
Rozpadłam się. Upiłam. Wróciłam do naszego wielkiego domu. On tam był. Nie wiem, jak to się stało. Wciągnął mnie do
łóżka. Czułam się sponiewierana, wykorzystana, beznadziejna. Może było mi to potrzebne. Takie przewrotne katharsis. Następnego dnia włożyłam czerwoną sukienkę, zrobiłam sobie megamakeup. Puściłam post na Facebooku: „Jeśli ktoś chce się ze mną bawić, jestem tu i tu, zapraszam”. Przechodziłam z rąk do rąk. Chciałam się upodlić do samego spodu. Całowałam się jak opętana. Musiałam się sponiewierać bardziej niż poprzedniego wieczoru. Nie, nie było przygodnego seksu. Na to byłam, cholera, zbyt porządna. Potrzebowałam tylko poczuć, że komuś na mnie zależy. Nawet jeśli to miała być iluzja. Wtedy
Paweł znów miał romans. Z Beatą, charakteryzatorką. I robił jakiś film. Nie pamiętam który. Lepiej pamiętam imiona kochanek niż tytuły jego produkcji. Po wszystkim wzięłam z szuflady garść tabletek nasennych. Chciałam spać. Chciałam się nie obudzić. I wtedy on mnie dopadł w łóżku, tym razem pijaną i na lekach. Wykorzystał moment rozżalenia, potrzebę przytulenia, akceptacji. Nie wiem, nie pamiętam, czy się broniłam, czy nie. Czułam się jak ostatnia wywłoka. Dokładnie tak, jak mnie traktował. Chcesz wiedzieć, jakie miałam wtedy myśli? Rozglądałam się po domu i sprawdzałam, gdzie mogę powiesić sznur. Albo rozpędzałam samochód na maksa i patrzyłam, gdzie mogę przywalić w ścianę. Dziesiątki razy byłam o krok. I wtedy przychodziło opamiętanie: „A dzieci? Co z nimi? Przecież nie mogę im tego zrobić”.
Kiedy wychodziłam ze szpitala psychiatrycznego – nie pamiętam – za drugim czy trzecim razem, Paweł po mnie nie przyjechał. Standard. Miał zdjęcia. Droga od Sobieskiego do domu była najdłuższą i najtrudniejszą, jaką przeszłam. Na piechotę. Zastanawiałam się tylko: mam zostać z tym człowiekiem czy nałykać się pigułek. Skutecznie. Zapewniam, nie chodziło o pusty gest.
Lubił dominację, choć nie używał zabawek z sex shopu. Nawet kiedyś kupiłam mu pejczyk przewiązany czerwoną wstążką, ale mnie wyśmiał. Nie był fanem udawanej przemocy. Wtedy tego nie widziałam, dziś wiem, że szczególnie podniecałam go sponiewierana. Bezsilna. Już to mówiłam? Opieprzał mnie po seksie. To mu sprawiało przyjemność. Albo na odwrót. Wciągał mnie do łóżka, gdy wcześniej zwymyślał za niedomyte szklanki albo nieposkładane rzeczy w szufladzie.