Mówi się, że za traumą z dzieciństwa najczęściej stoją nasi rodzice i że przyczyn swoich kłopotów należy dopatrywać się we wczesnych relacjach z ojcem czy matką. A mnie się wydaje, że moja trauma ma swoje źródła we wszystkim tym, co działo się ze mną w szkole podstawowej. Miałam bardzo złe doświadczenia z dziewczynkami. Mówiły, że śmierdzę. Mówiły, że przynoszę popsute kanapki. Śmiały się z moich włosów i krzywych zębów. Z mojego tyłka. Że nie potrafię się ubrać. Że nie mam cycków jak one. Że nie noszę stanika. Naprawdę były okrutne i głupio mi, że ciągle o tym pamiętam. Nie potrafię sobie z tym poradzić, choć dziś pracuję w dużej korporacji na wysokim stanowisku. Noszę fajny markowy stanik. Mam niezłe torebki. Zrobiłam sobie równiutkie licówki na zębach. Dlaczego więc wciąż słyszę z tyłu głowy ich głosy? Dlaczego, kiedy widzę pod biurowcem „stado” kobiet, znów zaczynam się ich bać? Przechodzę obok i boję się, że znów zaczną szydzić, że do nich nie pasuję i że coś ze mną jest nie tak.
Zawsze lepiej dogadywałam się z chłopakami. Z nimi wszystko było dla mnie łatwiejsze. Zero skomplikowanych emocjonalnie niuansów. Nikt się na siebie nie gniewał. Nie obmawiał za plecami. Wszystko wydawało mi się takie zero-jedynkowe. Nigdy nie byłam pięknością klasową. Dlatego wydaje mi się, że dziewczyny nie powinny być zazdrosne o moją urodę. Jestem raczej takim typem szarej myszki: płowe niesforne pokręcone włosy, wąskie usta, zwyczajne szare oczy, drobna sylwetka bez biustu. Nie kokietowałam, nie obnosiłam się z ich sympatią. Ale prawda jest taka, że zawsze nieźle się z chłopakami rozumiałam. Być może dlatego, że mam kilku kuzynów, z którymi wychowywałam się dość blisko. Wspólne zabawy w chowanego na podwórku, chodzenie po drzewach, a potem gry na konsoli… to oni dyktowali moją codzienną dziecięcą „normalność”.
Z dziewczynami było zupełnie inaczej. Pamiętam, że w mojej podstawówce tworzyły się grupki wzajemnej adoracji. A w środku stała jakaś gwiazda, która wszystkimi sprawami zawiadywała. Grupka klakierek wokół niej wykonywała tylko zbiór podłych instrukcji. Zawsze czułam, że buzują w tych dziewczynach rywalizacja i zazdrość.
Pamiętam, jak raz namówiły się na mnie, że będą mnie ignorować, ponieważ uznały, że ukradłam jednej z nich buty. A to wszystko było nieprawdą! Dostałam te cholerne adidasy od mojego ojca chrzestnego. Nie byłam winna temu, że akurat jedna z dziewczyn twierdziła, że takie same buty zginęły jej w szatni. Ale kara wobec mnie została wymierzona. Byłam tym wszystkim tak strasznie wystraszona, że próbowałam buty zostawiać w domu. Bo kiedy one widziały mnie w adidasach, natychmiast szydziły, że przecież: „Ta Gośka, ta biedaczka, co chodzi w cerowanych w kroku legginsach i szarych swetrach z lumpeksu… Ten dziwoląg, co jego rodzice handlują na bazarze pomarańczami, nie może mieć czegoś ładnego. To kretynka z biednej rodziny!”
Patrzyły krzywo. Chichotały, gdy mijały mnie na korytarzu. Posyłały sobie dziwne spojrzenia… Oczywiście, że próbowałam jakoś przetrwać w tej sytuacji. Ale nikt nie chciał być przyjaciółką tej myszy z krzywymi zębami, której najsilniejsze laski otwarcie nie lubią. Czasem udawało mi się przekabacić czymś jedną zagubioną (jak ja!) owieczkę, która przez chwilę towarzyszyła mi w dziewczęcych zabawach. Najczęściej przyciągałam ją do siebie pod pretekstem pomocy w nauce, bo zawsze byłam dobrą uczennicą. Kilka korepetycji z matematyki, zabawa, rozmowy i zwykle okazywało się, że ta „przyjaźń” trwa tylko chwilę. Nie miałyśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia, nie byłyśmy sobą tak naprawdę zainteresowane i wszystko rozmywało się w jakimś niebycie. W końcu doszłam do wniosku, że jestem jakimś dziwnym dzieciakiem. Takim innym od wszystkich otaczających mnie dziewczynek. Czułam się okrutnie samotna. Żyłam w oddzielności, której nie chciałam. Żyłam, obserwując wspaniały, kolorowy, krzykliwy świat dziewczyn, do którego nie miałam dostępu. Nie potrafiłam tam wejść. Czymś im zaimponować? Coś im dać? Kompletnie nie miałam pomysłu, co by to mogło być.
Najgorsze było jednak to silne poczucie, że nigdzie nie pasuję. Czy na świecie jest choćby jedna dziewczyna, która chciałaby się ze mną zaprzyjaźnić? Zabrać mnie na imprezę? Zrozumieć, jaka jestem naprawdę i czego potrzebuję? Oglądałam wiele filmów o kobiecej szczerej przyjaźni. Patrzyłam na nie jak na lizaki lub jak na watę cukrową. Ślina kapała mi po brodzie, ale nie potrafiłam czegoś takiego stworzyć w realu.
Dopiero w liceum wymyśliłam sposób, który nazywa się empatia. Wtedy kilka dziewczyn zbliżyło się do mnie, bo potrzebowały z kimś pogadać o swoich kłopotach, a ja chyba umiałam słuchać i pocieszać. Jednak na dłuższą metę nic z tych znajomości nie przetrwało. Żadna z tych dziewczyn nie zaprosiła mnie, bym pojechała z nią na wakacje. Żadna też nie pomyślała o mnie, kiedy szła na imprezę. Kto by chciał bawić się w towarzystwie odludka, który ubiera się jak strach na wróble? W liceum więc znów żyłam na boku. Umacniało się we mnie poczucie odmienności, inności i tego, że nigdzie nie pasuję.
Dziś mam fajnego faceta i wspólne życie naprawdę nam się układa. Postanowiliśmy wziąć ślub, chcemy mieć dziecko. Ale… czy ja będę umiała dać w przyszłości mojej córce wsparcie, kiedy przyjdzie i powie mi, że dziewczyny jej dokuczają. Co ja mam takiemu dziecku do zaoferowania, jeśli ja – dorosła dziś Gośka – nadal boję się stada kobiet. Nadal nie mam choćby jednej przyjaciółki. Jak zbić tę szybę, za którą żyję? Jak zbliżyć się do kobiet? Tęsknię za tym całym sercem. Czuję, że potrzebuję kobiecej przyjaźni, tej silnej energii, która musi być dobra. Wierzę, że to wszystko istnieje, choć nigdy tego nie doświadczyłam.