Go to content

Niech wierzą w św. Mikołaja, nie odbierajmy im tego. Ani sobie

fot. Choreograph/iStock

Grudzień. Popołudniowy spacer z psem. „Mamo, zobacz, jakie kolorowe niebo!” – córka już sięga po telefon, żeby cyknąć fotkę. „Pewnie św. Mikołaj już piecze ciasteczka” – mówię po raz 15 w jej życiu. Uśmiecha się, w oczach pojawiają się iskierki. Dokładnie jak w moich od 40 lat. Tak samo mówiła moja mama w listopadowe wczesne wieczory, kiedy słońce zachodziło na różowo-fioletowo-żółto, a chmury tańczyły jakieś nieprawdopodobne tańce. Do dziś te słowa same, bezwiednie, cisną mi się na usta i za każdym razem jest we mnie z tego powodu jakieś podekscytowanie. 

Infantylne, nudne, głupie? Dla mnie nie. Dla mnie to wdrukowane w moją głowę zdanie jest jak bateria, którą przechowuję w szkatułce „na czarną godzinę”. Tak się składa, że ona zawsze nadchodzi w grudniu. To symboliczny koniec całorocznej gonitwy, nic dziwnego, że zaczyna już brakować sił i chciałoby się tylko otulić kocem i patrzeć na migające lampki, wąchać cynamon i słuchać „Driving home for Christmas”.

Moich rodziców już nie ma, nie mówią, że Mikołaj piecze ciasteczka, nie będzie też już corocznych wielkich paczek z pysznościami 6 grudnia (prezenty u nas były pod choinką w wigilię, mikołajki tylko dla dzieci i zawsze słodkie). Inaczej – będą, ale teraz to ja jestem osobą, która pakuje te pyszności, prezenty (zwyczaj ze strony męża) i patrzy w niebo, czy aby już się zaróżowiło.

Od kilkunastu lat dwa tygodnie przed 6 grudnia czuwamy w nocy, żeby po cichutku, niezauważeni zjeść ciasteczko i wypić mleko ze szklanki, które to nasza córka zostawia dla strudzonego podróżą po listy od dzieci św. Mikołaja. Szybciutko zgarniamy list i idziemy chichotać w sypialni, ocierać łzy ze wzruszenia, bo zawsze jest to list wspaniale przygotowany, zaklejony stemplem, no po prostu coś naprawdę ważnego.

Nie mam złudzeń, ona na pewno wie, że to nie św. Mikołaj, ale nie mam zamiaru psuć tej tradycji, nie chcę jej zakopać. Dopóki będzie chciała pisać listy, ozdabiać je brokatem i pisać „wesołych świąt” wszystkimi alfabetami świata, piec ciasteczka i w najładniejszej filiżance zostawiać na parapecie mleko, dopóty ja będę się skradać, zabierać i – w miarę możliwości -spełniać życzenia z listy, zawsze dodając książkę i jeszcze jednego słodycza. I wierzę głęboko, że to też będzie dla niej taki shot energetyczny zawsze pod koniec roku. Może nawet będzie to powtarzać swoim dzieciom?

My też wierzmy w świętego Mikołaja, nie odbierajmy sobie tej magii.