– Zawsze byłam grzeczną dziewczynką, nigdy nie było ze mną kłopotów, nie chciałam nikomu sprawiać przykrości. Dorastałam i nie zmieniałam się. Byłam grzeczną dziewczynką w ciele dorosłej kobiety. Nie zwracałam uwagi na to, że różnymi decyzjami robię sobie krzywdę. Teraz staram się być bliżej siebie – mówi Ewa Wachowicz w wywiadzie o emocjach, dbaniu o siebie i sile do codziennej walki i spełniania swoich marzeń.
Czy dojrzałą kobietę targają jeszcze skrajne emocje?
Na pewno mniej niż dawniej. Pojawia się spokój, drobiazgi nie wytrącają aż tak bardzo z równowagi. Wraz z doświadczeniem rośnie dystans do wielu spraw. Szkoda czasu i energii na przejmowanie się byle czym.
Sytuacja, do której ostatnio miała pani dystans?
Podam przykład z dzisiejszego poranka. Byłam umówiona do lekarza. Wstałam, naszykowałam się, ubrałam i… nie mogłam znaleźć kluczyków do samochodu. Zaczęłam przeszukiwać dom, bezskutecznie, nigdzie ich nie było. Mam na szczęście zapasowe kluczyki, wzięłam je więc i zadowolona poszłam do garażu, odpaliłam auto, ruszyłam do wyjazdu. Co się okazało? Że zapasowy pilot do bramy ma wyczerpaną baterię, nie mogłam wyjechać. „Dobra, zamówię taksówkę” postanowiłam. Fajny pomysł, tyle że w korporacji usłyszałam, że żadnej w okolicy nie ma. Znów uspokajałam się – przecież coś wymyślę. I nagle jest! Mam. Przecież przyjeżdżają do mnie panowie, którzy mają naprawić piec. Nie zdążyli wysiąść z samochodu, a już przy nich byłam i prosiłam, żeby mnie najpierw podrzucili do lekarza. Zgodzili się! Rozsiadłam się wygodnie w aucie, gdy nagle telefon. Dzwoniła recepcjonistka z kliniki, żeby… odwołać wizytę. Zaznaczę, że to wszystko działo się o siódmej rano.
Kiedyś w takiej sytuacji wyszłabym z siebie i stanęła obok, teraz takie wydarzenie jedynie mnie rozbawiło. Wybuchnęłam śmiechem. „Naprawdę? Serio?” pomyślałam.
Ale to jednak wciąż tylko kluczyki i odwołana wizyta. A poważniejsze rzeczy?
Ale przecież wielu z nas do szału doprowadzają takie drobiazgi! Bo ktoś nam zajechał drogę, ktoś nie tak zachował się w sklepie, zlekceważył, zapomniał. Dużo naszych emocji wywołuje codzienność. Pierwszym krokiem do ogarnięcia siebie jest chyba właśnie nie przejmowanie się takimi rzeczami.
A jeśli chodzi o te poważniejsze… Też raczej mam do nich dystans, od dłuższego czasu mam podejście, że wszystko dzieje się po coś. Każda rzecz nie jest ani dobra, ani zła, jest doświadczeniem, dzięki niej się uczymy. Jeśli traktuję życie jako lekcję, jest łatwiej.
Oczywiście bywają osoby, które potrafią mnie wyprowadzić z równowagi. Na przykład takie, które osądzają innych, zwłaszcza niesprawiedliwie. Ta złość też nie trwa długo, bo potem staram się wysłać światełko w kierunku tych osób, bo wiem, że zwykle nie są świadome tego, co robią.
W pani życiu było dużo doświadczeń, które były trudne, ale potem wychodziły z nich dobre rzeczy? Na przykład rozwód?
Rozstania, rozwody, gdy są dzieci, zawsze są bardzo trudne, mocno doświadczające całą rodzinę. Ale o tym nie chciałabym mówić, bo to właśnie nie tylko moja sprawa, ale też córki i byłego męża. Powiem tylko, że pewnie gdybym została w małżeństwie darlibyśmy koty, a teraz muszę przyznać, że mojego byłego męża nawet lubię (śmiech).
A nowa miłość nie jest tym, co dobre z tego?
Wydaje mi się, że oboje z byłym mężem jesteśmy życiowo ustawieni, mamy już swoje życia, ale za niego nie będę mówić. Ja w swoim życiu staram się być szczęśliwa.
Dla nas – i to mogę powiedzieć też za niego – najważniejsze było, że mamy córkę, to dla niej chcieliśmy być zgodnymi rodzicami. Wykonaliśmy ogrom pracy, żeby tak było. I zawsze przestrzegałabym kobiety i mężczyzn – warto opanować emocje. Dziecko przecież kocha obydwoje rodziców, dla niego rozwód to załamanie się świata. Sprawy dorosłych powinniśmy załatwiać w dorosłym świecie. Szczególnie, że podczas rozwodu często się oskarżamy bezsensownie. Te emocje później mijają, do tego też ma się dystans. Gdybym miała jeszcze raz się rozwodzić, to nie brałabym rozwodu od razu, wystąpiłabym o separację, a po paru latach w wyniku usankcjonowania się separacji, wzięłabym rozwód. To jest moje doświadczenie.
Gdy rozstawała się pani z mężem, zawaliła się też praca.
Tak i to wydawało mi się końcem świata. Przez 10 lat byłam producentką programu „Podróże kulinarne Roberta Makłowicza”, uwielbiałam tę robotę, zwłaszcza, że byłam od pierwszego odcinka. Sama zabiegałam u Niny Terentiew, wtedy szefowej programu II, żeby ten program został kupiony, a Robert zaakceptowany jako prowadzący. Czułam więc, że jest coś przeze mnie wywalczone. I po latach pięknej i owocnej współpracy, gdzie zjeździłam świat od Australii po Urugwaj, Robert poprosił mnie o spotkanie, na którym powiedział, że on chce już ten program robić sam. I to rzeczywiście akurat zbiegło się z czasem, gdy byłam w trakcie, wtedy jeszcze trudnego, rozwodu.
Posypało mi się więc i na gruncie zawodowym, i prywatnym. Na chwilę straciłam grunt pod nogami. To, co wydawało się stabilne, okazało się niepewne. Nigdy w życiu chyba tak nie płakałam, jak wtedy. Pamiętam, że po spotkaniu z Robertem przyszłam do biura i sprawdzałam, ile jest na kontach pieniędzy, kiedy muszę popłacić ZUS, podatki, ile zostało. Doszłam do wniosku, że pół roku jeszcze wytrzymamy, a potem będę się zastanawiać.
Ale to był właśnie moment, który pokazał, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wtedy Nina Terentiew przeszła do Polsatu, zaprosiła mnie na rozmowę i mówi: „Ewa, tyle lat robiłaś Roberta Makłowicza, a teraz chcę, żebyś robiła nowy program kulinarny, ale warunek jest jeden – sama będziesz prowadzącą”.
I wróciła Pani przed kamerę?
Tak. I żeby do tego doszło, Robert Makłowicz musiał mnie zostawić. Oczywiście, nie mam i nie miałam do niego pretensji, cenię sobie wolność, podążanie swoją drogą, szanuję to. Ale to nie zmienia faktu, że bardzo przeżywałam jego decyzję. Poza tym czułam się bezpiecznie. Pozycja za kamerą jest bardzo wygodna, bo z jednej strony można robić to, co się kocha, z drugiej strony – nie jest się na pierwszym miejscu. Miałam więc wygodę, a zostałam wyrzucona ze strefy komfortu.
Stwierdziłam jednak, że ufam Ninie, jej telewizyjnemu instynktowi. Pilotowy odcinek programu „Ewa gotuje” nakręciliśmy w sierpniu 2007, w moim domu, w mojej kuchni. To nie było zamierzone, po prostu nie mogłam znaleźć innego miejsca, gdzie czułabym się tak dobrze. Nina potem stwierdziła, że to idealne miejsce, bo widać, że u siebie czuję się najswobodniej. I tak mija 14 lat na antenie, zrobiliśmy ponad 400 odcinków. Absolutnie nie żałuję, przeciwnie, jestem wdzięczna Ninie, że na mnie postawiła, a sobie, że miałam odwagę stanąć przed kamerą i znów stać się osobą publiczną. Wiedziałam, że to trudne, miałam już za sobą koronę Miss Polonia, bycie sekretarzem prasowym premiera, wiedziałam, co znaczy popularność.
Teraz mówi pani: „Jestem zaprzyjaźniona sama ze sobą”. Jak zaczął się ten proces?
To się chyba zaczęło jeszcze w małżeństwie. Mam wrażenie, że my, kobiety inaczej postrzegamy nasze obowiązki wobec rodziny, dużo na siebie bierzemy. Jak dziecko płacze w nocy, to najczęściej wstaje do niego kobieta, ona się obudzi. I tak ma być, tak to przyroda poukładała, mężczyźni mieli trochę inną rolę.
Czasem łatwo się pogubić w tym poczuciu odpowiedzialności za dom, za rodzinę, za zarabianie pieniędzy. Za wszystko. To nie jest dobre, bo można przez to utracić kontakt z samą sobą, a nie wszystko, co w życiu robimy jest dobre dla nas. I to bywa swoistym gwałtem na duszy i ciele, gdzieś się odkłada. U mnie też się odłożyło.
Zaczęłam mieć ogromne problemy z woreczkiem żółciowym i pamiętam, że usunęli mi ten woreczek i nie zmieniło to mojego samopoczucia. Wciąż mnie bolało, czułam się słabo. To był sygnał, że coś jest nie tak. Stwierdziłam wtedy, że muszę chyba coś zmienić, bardziej słuchać siebie, tego, co mówi moje ciało. Wiedziałam, że to dziwne – wyszłam ze szpitala, wróciłam do domu i… wciąż miałam symptomy choroby. Nie chodziło więc o to, żebym wycięła sobie woreczek, tylko zajrzała w głąb siebie i zobaczyła, co tam naprawdę jest, dotarła do sedna.
Dotarła pani?
Wciąż docieram. Staram się. Gdybym miała powiedzieć, czym jest przyjaźń ze sobą, to powiedziałabym, że to właśnie słuchanie siebie, nie zagłuszanie wewnętrznego głosu, do czego mamy tendencję. Ale jeśli zagłuszamy siebie, to, czego naprawdę chcemy, bagatelizujemy emocje, pragnienia, doprowadzamy do tego, że i w życiu prywatnym, i zawodowym robimy rzeczy, które wyprowadzają nas na totalne manowce. A to z kolei kończy się tym, że zaczyna szwankować zdrowie. Większość chorób bierze się z niespełnionych emocji.
Nawet ostatnio rozmawiałam z przyjaciółką, która jest po nowotworze piersi. Mówiłyśmy o tym, ile teraz choruje ludzi. I ona powiedziała: „Wiesz, jak dbam o swoje zdrowie, dobrze się prowadzę. Ale doświadczyłam bardzo silnego stresu i jestem pewna, że to była przyczyna mojej choroby”.
Przed swoją operacją woreczka żółciowego byłam u lekarza, który patrzy na organizm holistycznie. Dlatego wróciłam potem do niego i zapytałam: dlaczego mnie Pan nie ostrzegł? Po co ja usunęłam ten woreczek? Zaczęłam szukać przyczyn swojego stanu, co było bardzo bolesne, bo musiałam dogrzebać się do różnych sytuacji życiowych, przeanalizować rzeczy, emocje, które mamy głęboko zagrzebane.
Co pani wie dzisiaj o sobie, czego wtedy nie wiedziała?
Odkryłam, że bardzo wiele rzeczy w życiu robiłam wbrew sobie, bo na przykład tak wypada. Albo dlatego, że tak mnie nauczyli rodzice. Zawsze byłam grzeczną dziewczynką, nigdy nie było ze mną kłopotów, nie chciałam nikomu sprawiać przykrości. Dorastałam i nie zmieniałam się. Byłam grzeczną dziewczynką w ciele dorosłej kobiety. Nie zwracałam uwagi na to, że różnymi decyzjami robię sobie krzywdę. Teraz staram się być bliżej siebie. Trenuję asertywność, bo uważam, że mądra i dobra asertywność jest potrzebna każdemu. Sporo jest ludzi, którzy próbują nas wykorzystać i muszę przyznać, że parę razy też dałam się wykorzystać. Nie obwiniam nikogo, bo sama się na to zgodziłam. Dziś częściej zadaję sobie pytanie: „A może teraz powiem nie?”. Jeśli podejmuję jakieś trudne decyzje, staram się nie podejmować ich od razu, tylko zastanowić się choć jeden dzień. Szybkie decyzje są podejmowane pod wpływem emocji, a to nie jest dobre. Staram się wszystkiemu dawać czas. Bo ta sama sytuacja widziana następnego dnia, wygląda zupełnie inaczej.
Ten dystans i cierpliwość przychodzi też z gór?
To jest bardzo dobry trening kontaktu z samą sobą. W dalekich wyprawach górskich ważne jest, jak ja czuję swoje ciało i jak odczytuję jego sygnały Jeśli moje ciało mówi, że jest zmęczone, że ma dość – słucham go.
To ważne, bo na dużych wysokościach, gdzie nie ma tak dużo tlenu, musimy się nawet zupełnie inaczej poruszać, chodzimy dużo wolniej.
Jeśli nie ma dobrego kontaktu z ciałem, w szybkim tempie jesteśmy w stanie zaliczyć chorobę wysokościową lub w ogóle się pochorować.
Kiedy poszła pani pierwszy raz w góry? Skąd ten pomysł?
Pierwsze moje wyprawy górskie były jeszcze w szkole podstawowej, a później średniej. Miałam szczęście do świetnych nauczycieli, którzy potrafili zarazić nas tą pasją.
W dorosłym świecie, kiedy już odchowałam córkę, zapragnęłam spełnić marzenie z liceum, żeby wejść na pięciotysięcznik. Chciałam zobaczyć, jak to jest. I w 2011 roku weszłam na Mount Kenya. A że góry wciągają jak narkotyk… To zmienia chemię w mózgu, ta adrenalina podczas zdobywania szczytu, poczucie szczęścia, gdy się już na nim jest tak silne, że po zdobyciu pięciotysięcznika zapragnęłam sześciotysięcznika. Kolejną wyprawą było Kilimandżaro. A przy okazji wejścia na Kilimandżaro, moja przyjaciółka Klaudia, z która się wspinam na skałki, jeżdżę na narty poza trasami powiedziała: „A może z jakimś planem chodzić po tych górach, żeby to miało sens?” I zaproponowała, żebyśmy zrobiły Koronę Wulkanów Ziemi.
I tak przez parę lat już jeździmy, uzbierałyśmy już sześć szczytów, czyli sześć klejnotów, został nam jeden, ostatni – Mount Sidley na Antarktydzie. Trudna wyprawa, bo okno pogodowe jest tam właściwie tylko w grudniu, a ostatni czas jest trudny do podróżowania. W tym roku się nie uda, może w przyszłym.
Zawsze lubiła pani sobie stawiać wysoko poprzeczkę?
Chyba tak. Uwielbiam wyzwania, wiem, że nie wszyscy dobrze się czują, gdy poziom adrenaliny jest wysoki, ja mam odwrotnie. Wyzwania, trudności mnie stymulują, pchają do przodu. To dla mnie ważne, żeby się przygotować, nie rozleniwić, trenować. Znam osoby, które z nadmiaru stresu chowają się, uciekają w chorobę, ja jestem gotowa do walki. I to zarówno wtedy, gdy mam wyzwania sportowe, jak i życiowe.
A czas panią boli? Są trudne momenty, gdy porównuje się pani z młodszymi kobietami? W końcu dużo kobiet po czterdziestce, pięćdziesiątce przeżywa kryzys…
Mnie ten problem nie dotknął. Uważam, że czas od czterdziestki do pięćdziesiątki to najlepszy okres dla kobiety, bo zaczynamy być cudownie świadome tego, jak jesteśmy fajne. I dobrze mieć w swoim środowisku osoby, które to wiedzą i doceniają, a takich naprawdę nie brakuje. Kluczem jest nieporównywanie się z nikim. Gdybym chciała porównać się do Otylii Jędrzejczak w pływaniu, to bym w życiu do basenu nie weszła. Bo moje pływanie, a Otylii Jędrzejczak, to jak góra Chełm do Monte Everestu. Po co mi to? Po co nam to?
Nie jestem masochistką, lubię siebie i chcę zachować ten stan. To kolejny krok – polubić siebie, ale nie taką jak mnie widzą inni, jak sobie wyobrażam, że jestem, tylko taką jaką naprawdę jestem. I z tymi fajnymi rzeczami, i tymi mniej fajnymi, bo wszystkie nas tworzą. Zawsze jest dobro i zło. Talent i jakiś brak talentu, yin i yang, młodość i dojrzałość.
Młodość ma inne prawa, to czas popełniania błędów, budowania poczucia własnej wartości. Paradoksalne jest, że ja się swoim wyglądem bardziej przejmowałam gdy miałam 20 lat, niż 50.
Oczywiście dbam o siebie. Ale dlatego, że siebie lubię.
Jak dba o siebie kobieta, która się lubi?
Kocham narty, to mój ulubiony sport. Z jednej strony mam moje góry, z drugiej strony prędkość, adrenalinę, nawet odrobinę niebezpieczeństwa, bo jak wspominałam, uwielbiam jeździć w puchu, poza trasami. Bardzo lubię wspinaczkę, uprawiam jogę, robię medytacje, zresztą uważam, że medytacja powinna być elementem WF-u w szkole. Są badania, które pokazują, że medytacja wycisza umysł, który przestaje szaleć, wyrównuje ciśnienie krwi, pozwala na większy kontakt samym sobą, bycie tu i teraz. Ale mówię o tym, co ja lubię. Może inne dojrzałe kobiety mają inaczej?
Każdy powinien dbać o siebie tak, jak chce, znaleźć drogę do siebie, w to wliczam też aktywności. Uwielbiam też chodzić, spacerować, ale bieg powyżej pięciu, siedmiu kilometrów, to dla mnie już wysiłek, który powoduje stres w organizmie, kortyzol skacze, a ja nie chcę go sobie podwyższać. My biegniemy wtedy, kiedy uciekamy przed czymś. Ale każdy organizm jest inny, każdy ma inne predyspozycje, chyba nie ma czegoś jednego, co jest dobre dla wszystkich. No poza medytacją (śmiech).
A dobre jedzenie? Właściwi ludzie? Sytuacje?
To bardzo ważny aspekt dbania o siebie, szczególnie ludzie, prawdziwi przyjaciele. Z niepokojem patrzę na młode pokolenie. Mają znajomych w sieci, za to nie mają prawdziwych przyjaciół w realu. Co będzie jeśli nagle to zniknie? Wyłączą nam prąd? Zniknie sieć?
Poza ludźmi, ważny jest też odpoczynek. Przywiązuję ogromną uwagę do regeneracji organizmu, snu. I to też element życia w zgodzie ze sobą, kładę się wcześnie i dość wcześnie wstaję. Nie oglądam po nocy seriali, wieczorem wolę medytować i położyć się z książką. Ale ja akurat jestem skowronkiem.
Już widzę, jak to czyta pracująca matka trójki dzieci i myśli: „Co ona wygaduje, ja w nocy wieszam pranie i robię projekty, żeby dorobić”.
Oczywiście, wiem, że życie matki wielodzietnej, pracującej może wyglądać inaczej. Ale wrócę do tego, że my, kobiety bardzo dużo na siebie bierzemy. Może w pewnym momencie, gdy dzieci trochę podrosną, warto przerzucić na nie część obowiązków. U nas wciąż dobrze się ma mit matki Polki, wszechogarniającej.
Powołam się na rodziców. Nas co prawda była tylko dwójka w domu, ale moi rodzice bardzo ciężko pracowali. Mieli gospodarstwo, zajmowali się też chałupnictwem. Mama często wstawała o czwartej rano, żeby ugotować dla nas obiad, o piątej szła doić krowy, ze stajni wracała o 6.30 robiła nam śniadanie, potem szli z tatą do warsztatu i często pracowali nawet do 22.00. Do dziś pamiętam, jak w warsztacie rodziców późnym wieczorem pali się światło. Ale my od dziecka byliśmy uczeni tego pomagania. Im starsi byliśmy, tym więcej przejmowaliśmy na siebie obowiązków. Kluczem jest, żeby dzieciaki uczyć odpowiedzialności za mniejsze rzeczy, gdy są małe i większej, gdy dorastają.
Często obserwuję kobiety, które dają z siebie wszystko, a ich dzieci nie mają obowiązków. Ja miałam 8-9 lat, kiedy moja mama przestała sprzątać w domu, to było już moim zadaniem. Niech mi pani teraz pokaże dom, gdzie dzieci tak sprzątają. Znam kobietę, która jest mamą dziewiętnastolatki i piętnastolatka, ona z pracy biegnie do domu, wie, że nie zdąży nic ugotować, wpada do restauracji i kupuje gotowe jedzenie, żeby dać domownikom. Jeszcze zmęczona po pracy, godzinę czeka w samochodzie, aż jedzenie zostanie przygotowane. Dziewiętnastoletnia córka powinna ugotować mamie obiad, tak samo syn piętnastolatek. Skoro mają zdalne nauczanie i siedzą w domu? To stoi na głowie.
Jeśli oczywiście ktoś chce tak robić, proszę bardzo, ale wtedy nie narzekajmy. Czy piętnastolatek naprawdę nie może ugotować ziemniaków i wsadzić mięsa czy warzyw do piekarnika?
I oczywiście, nie mówię, że nie popełniałam błędów, ja nie byłam w stanie wyegzekwować od mojej córki idealnego porządku w pokoju, ale za to gotuje świetnie. Pewne rzeczy widzi się dopiero z dystansu.
Jakie ma pani jeszcze marzenia?
Nie lubię o nich opowiadać, lubię je spełniać.
Ewa Wachowicz, została Ambasadorką marki AA (OCEANIC). W pielęgnacji zaufała sprawdzonym rozwiązaniom i na co dzień stosuje kremy z serii AA Technologia Wieku 5 Repair 50+ Aktywny Lifting z kompleksem ROSE GLOW, który dzięki właściwościom olejku różanego oraz upiększających pigmentów rozświetlających przywraca skórze młodzieńczy, zdrowy blask.