Własne mieszkanie lub dom, wygodne auto i wakacje, najlepiej za granicą. Pięknie się żyje, gdy żyje się wygodnie i na bogato. Gorzej gdy to, czym możemy się pochwalić, jest zdobyte w mniej nobilitujący sposób niż pracą własnych rąk. Kredyt? Nic dziwnego, mało kogo stać na zakup dóbr “luksusowych”, czyli skromnego M2 z własnych oszczędności. Życie z kredytem? To już mniej radosne, ale przecież chciałaś, to masz!
– Kredyt mieszkaniowy? Nawet mi o nim nie przypominaj! – usłyszałam od niej, ambitnej trzydziestolatki z niewielkiej miejscowości – Kredyt musiał być, choć wcale o nim nie marzyłam, ale wolę jeść pasztet, niż nabijać kabzę prywaciarzowi.
Ma niewielkie, ładne mieszkanie, ona sama ładna, zadbana, nikt by nie powiedział, że to małe marzenie o własnym kącie zniszczy jej życie. Miało być lekko i przyjemnie. Nie udało się.
Dobre złego początki
Razem z mężem wydreptali sobie kredyt we frankach szwajcarskich na swoje wymarzone 48 m2 w bloku. Szału nie było, ale w ich mieścinie na nic lepszego nie mogli liczyć. Podobnie jak z walutą – na złotówki za biedni, na franki jak znalazł, wzięli, bo nie mieli innej perspektywy. Mieszkanie kątem u rodziców nie wchodziło w rachubę, wynajem też kosztuje, chcieli płacić za własne miejsce na ziemi, choćby mieli jeść przez pół miesiąca chleb z pasztetem.
Życie bywa przewrotne, ich żarty z biedowania stały się rzeczywistością. Frank podrożał dwukrotnie, ich dochody się zmniejszyły – nieszczęścia chodzą parami – jeszcze przez chwilę próbowali żartować. Kiedy ona straciła pracę, i okazało się, że będą mieli dziecko, już trudniej było grać. Za wszelką cenę chcieli być wypłacalni dla banku, choć było cholernie trudno.
– Nikt nie wiedział o naszych problemach, nie chwaliliśmy się, bo niby czym? Ludzie potraktowaliby nas jak idiotów, którzy dali się naciągać na obcą walutę. Albo cwaniaczków, co chcieli się na plecach złotówkowiczów dorobić. A każdy mądry, kto nie był w naszej skórze – wzburza się ona.
Życie “na bogato”, gdy nikt nie widzi
Grudzień. Urodziny mojej siostry. Jak wiele innych rodzinnych spędów.
– Zastanawiałam się długo, czy jakoś się z tego nie wykręcić. Nie dlatego, że nie chciałam z nią spędzić czasu, świętować. Nie mieliśmy pieniędzy na przyzwoity prezent. A raczej musieliśmy wybierać czy wydamy te pieniądze na nią – czy na chleb. Wiem, że niby to nie to jest w życiu ważne, że by zrozumiała. Ale tak bardzo było mi wstyd, gdy wręczałam jej kartkę. W kopercie tylko kartka, bez pieniędzy. Siostra taktownie podziękowała, choć ledwie ukryła zdziwienie.
Po ostatnich urodzinach odechciało im się rodzinnych imprez. Wszyscy już byli, oni spóźnieni, zamiast ruszać auto spod bloku, poszli lekko spóźnieni piechotą. Mama zapytała, a czemu tak? „Bo zdrowiej, mamuś” – powiedziała Ona, i „taniej”- pomyślała gryząc się w język. Upiekła ciasto, z tego co było – smaczne, ale to tylko ciasto. Nie pasowali tym razem do uroczystości. Wstyd i poczucie beznadziei, a wokół stołu plotki, ploteczki kto, gdzie był lub co nowego do domu kupił. I choć nikt nic nie wiedział i nie patrzył porozumiewawczo – oni czuli to z każdym brzdękiem talerzyka. Nie chcieli litości na pokaz. I do kompletu te pytania: „A wy co tacy milczący…?”.
Milczący? Bo czym się chwalić? Co było do sprzedania, puścili na aukcjach, zostawili jednak auto, bo on musi czymś dojeżdżać do pracy. Auto było, ale nie było na paliwo do niego, w ruch poszły karty kredytowe. Wstyd od rodziny pożyczać, krótko potem dwie kredytówki były wyczyszczone do zera.
Czyste karty, czyste konto w banku, pusta lodówka.
Aż się rzygać chciało na widok pasztetu i mortadeli przez pół miesiąca. W osiedlowym sklepie zakupy na kreskę, najczęściej chleb, pasztet i margaryna. – Jeszcze tylko dziś i jutro pani Kasiu, pojutrze wypłata, to oddam – tłumaczyła się opuszczając wzrok, bo wiedziała, że to nieprawda. Dla dziecka na mleko – pożyczone, a żeby starczało na dłużej, czasem rozrabiała je bardziej niż powinna. Mała jeść musiała, oni też, ale zawsze pierwsze było dziecko. “Co dziś na obiad?” – Pytał on. “Zupa nic”- gorzko się śmiała. Życie “na bogato”.
Chciałaś, to masz, proste?
Na spacery pod rękę, na jej twarzy make-up, auto na parkingu, zazdrość sąsiadów. Bo mają coś swojego. Się powodzi, stać na kredyt, regularnie spłacają burżuje. Albo głupcy.
Nie czekała, aż córka skończy pół roku, znalazła pracę na czarno, bo jego pensja nie wystarczała. Bank odmówił wakacji kredytowych, miał do tego prawo, zabrakło innych możliwości. Pracują, auto na chodzie, ale w lodówce dalej światło i ten cholerny pasztet. Lepiej nie będzie, opieka nad córką kosztuje, podobnie jak ich marzenie o swoich 48 m2. Rozmyły się ich plany, żyją z dnia na dzień jak setki innych kredytowiczów. Cholerne życie zakamuflowane pozorami dobrobytu.
Nie liczą nawet na obietnice przewalutowania ich frankowego przekleństwa z inicjatywy nowej władzy. Nie chodzą na pikiety, nie krzyczą głośno o pomoc, bo zwyczajnie im wstyd. Bo jak się przyznać, że dało się ogłupić bankowi? Miało być znośnie, trzydzieści lat pracy na własny kąt. Wahania kursu owszem, brali pod uwagę, ale jego podwojenie? Absolutnie nie. I nawet nie ma do końca komu wysypać żalu – Przecież nie braliśmy tego cholernego kredytu, żeby przeżreć i przepić go w rok. – ale w tej złości jest więcej smutku niż wrogości.
Chcieli żyć, pracować, zostawić coś dzieciom. Choć teraz ona mówi, że dziecku, swojej córce. Drugie dziecko? – Nie stać nas, a nikt o zdrowych zmysłach nie podejmie ryzyka ponownej utraty pracy. Nie oddam też mieszkania, żeby zdobyć pozorną wolność, bo jeszcze większą głupotą niż wzięcie tych przeklętych pieniędzy od banku, będzie teraz porzucenie lokum, które tak wielkim kosztem spłacaliśmy ostatnie lata.
To prosta i smutna filozofia – spłacaj za wszelką cenę albo zgiń jako przegrana. Nie licz na pomoc kogokolwiek, nie wyciągaj rąk, nie wypowiadaj tego głośno, bo oberwiesz kamieniem od tłumu. Chciałaś kredytu, to masz.
Podobnych historii napisanych „frankiem” jest w Polsce około 953 tysięcy. Mają bardzo różne zakończenia.