W listopadzie skończy 51 lat. To dobry moment. Dużo gra, ma szczęśliwy związek, dużo dystansu do siebie. Ale nie zawsze tak było…
Katarzyna Troszczyńska: Jaka Pani była kiedyś?
Iza Kuna: Mniej zadowolona z siebie. Z tego, co robię, jakie propozycje dostaję, jak sobie radzę z niektórymi rzeczami. Bardziej przejmowałam się tym, co się dzieje dookoła, brałam wszystko osobiście, skupiałam się na rzeczach negatywnych. Oczywiście, szłam dalej, walczyłam, ale byłam niespokojna. Teraz już jestem bardziej zadowolona, a przede wszystkim spokojniejsza.
Ale mówi Pani, że ma w sobie niepokój.
Mam, zawsze, ale on mnie teraz bardziej motywuje, jest chyba zabawniejszy. Bardziej też sobie odpuszczam. Jeśli coś się nie wydarza, nie przejmuję się tym, już mną tak nie targa. Nie będzie tej propozycji, tej roli, to pojawi się inna. Nie popadam też w takie ekscytacje, jak kiedyś.
Oczywiście cieszę się, że mam dużo więcej pracy niż kiedyś. Praca zawsze była motorem mojego życia. Rodzina jest najważniejsza, ale jestem osobą, która lubi pracować, czuję się wtedy potrzebna. Ale teraz, gdy czegoś nie robię z jakichś powodów, nie spędza mi to snu z powiek. Tyle różnych rzeczy w życiu przeszłam i widziałam.
Są rzeczy, zdarzenia, emocje z przeszłości, na które pani patrzy dziś i myśli: „Mogłam przeżywać to mniej”?
Tego nigdy nie można sobie powiedzieć. Doświadczenia, które miałam, zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym, doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj. Ostatnie lata bardzo nad sobą pracowałam. Uczyłam się sprawiać sobie więcej przyjemności niż kiedyś, nagradzać się za różne rzeczy, cieszyć się tym, co dzieje się teraz, nie rozpamiętywać przeszłość.
Była Pani perfekcjonistką?
Jestem perfekcjonistką. Wszystko zawsze chciałam robić dobrze, najlepiej, nie dawałam sobie przyzwolenia, że mogę coś zrobić gorzej. Teraz już sobie daję to przyzwolenie. Staram się, oczywiście, być zawsze przygotowana w każdej pracy, w której jestem, tego też uczę moich studentów, ale jednocześnie mówię „Spokojnie, nie nerwowo”. Sobie też to mówię i to od paru lat działa.
Słowa tak działają?
Same słowa nie, ale robię inne rzeczy, żeby się wyciszyć: ćwiczę, medytuję trochę. Muszę znaleźć na to czas, wysilić się, to też sprawia, że jestem bardziej zadowolona z siebie. Robię coś, co mi pomaga.
Co jest dobrego w niepokoju wewnętrznym? Niektórzy uważają, że to on nas pcha.
Każda rzecz, którą robię, budzi mój niepokój. Mówiąc wprost, bardzo się boję, zawsze, za każdym razem, kiedy przystępuję do pracy, czy to jest teatr, czy zdjęcia. Wszystko, co robię, traktuję poważnie. Owszem, z odrobiną dystansu i zabawy, niemniej jednak przed każdym spektaklem mam niepokój. Już wiem, że się tego nie pozbędę. I dobrze, przyzwyczaiłam się. Taka jestem, nie zmienię się, ludzie się nie zmieniają. Chyba, że na gorsze, bo wyostrzają nam się cechy charakteru, nawyki.
Ma Pani teraz pracowity czas.
Tak, bardzo. Dzisiaj miałam trzy spotkania, wywiady, a od środy zaczynam zdjęcia, które bedą trwały do września. Pracuję jednocześnie nad serialem i filmem. Do tego dochodzi codzienność, organizacja domu. Ale to jest taki tryb, w który wchodzę i który znam, który lubię.
Zmieniła się praca, a miłość też się zmieniła?
Po pierwsze jestem starsza i mniej życia mi zostało. Mój związek z Markiem jest przyjacielskim związkiem. Bardzo go kocham, ale chyba ważniejsze jest to, że go bardzo lubię, że mam z nim silną więź i to jest też coś, co na pewno dało mi więcej pewności siebie. Ktoś jest dla mnie dobry, co nie było w moim życiu takie oczywiste. Okazało się, że można żyć z kimś i po prostu bardzo go lubić. Czuję się kochana, akceptowana.
Powiedziałaby Pani coś młodszym kobietom? Ostrzegła przed czymś?
Nie da się tego zrobić. To jest tak, jak z radą matki, czy koleżanki: „To nie jest facet dla ciebie”. Jakie to będzie miało znaczenie, jeśli pani go kocha, albo jeżeli pani jest uwikłana w ten związek i nic innego nie ma poza nim. Nikt pani nie przekona. Musi pani przejść tę drogę sama, tak jak ja zrobiłam. Zajęło mi to dużo więcej czasu niż bym chciała. Z perspektywy lat, wolałabym mieć wtedy ten rozum, co teraz i nie zrobić pewnych rzeczy, nie wchodzić w jakieś związki, ale nikt nie był mi w stanie tego wytłumaczyć. Z drugiej strony, niewielu osobom o tym opowiadałam. Jeśli miałabym radzić, to na pewno namawiałabym kobiety, żeby mówiły, że dzieje się im krzywda, zwierzyły się komuś, poprosiły pomoc. Bo jeśli się dzieje krzywda raz, to będzie działa się drugi i trzeci, to są powtarzalne rzeczy. Wiem to z doświadczenia swojego, znajomych. Jeśli ktoś nas krzywdzi to będzie to robił dalej, dopóki nie powiemy „dość”.
A czy radzę? Czasem zdarza mi się powiedzieć komuś „daj sobie z nim/z nią spokój”, ale te moje rady są traktowane z przymrużeniem oka. No bo jak można się odkochać? Zna pani receptę? Bo ja nie.
Czasem ktoś pokazuje nam absurd sytuacji, w której jesteśmy.
Dobrze jest mieć kogoś, kto wysłucha, powie, co myśli, ale w efekcie i tak decyzje należą do nas. Mój ulubiony cytat: „Jeżeli są wątpliwości, to znaczy, że nie ma żadnych wątpliwości”. Hołduję temu, bo uważam, że jeśli ktoś ma jakąkolwiek wątpliwość na temat swojego związku i to się powtarza, to raczej to nie minie. Czasem wchodzimy w jakąś relację, wierzymy, że ta osoba się zmieni. To się nie może udać. To pewnie radykalne, co powiem, ale ludzie się nie zmieniają dla kogoś. Możemy robić drobne rzeczy i umizgi do drugiej osoby, uszanować to, czego on nie lubi, wysłuchać, na co można zwrócić uwagę, ale generalnie jeśli wierzymy, że ktoś się dla nas zmieni, to od razu możemy się rozstać. I mówię to z doświadczenia własnego i z obserwacji. W związku chyba chodzi o to, żeby akceptować siebie takimi, jacy jesteśmy.
Wystarczy, że będziemy dla siebie wystarczająco dobrzy?
To jest podstawowa rzecz, żebyśmy byli dla siebie dobrzy. Ale jak pani wie, nie jest to takie oczywiste.
Może targają nami emocje, jest tyle pokus, szczególnie, gdy jesteśmy młode?
Pokusy są w każdym wieku, i na szczęście, ale teraz wolę się wyżyć w pisaniu i w graniu.
Powiedziała Pani kiedyś, że to było dziwne uczucie, szła Pani z dużo młodszą kobietą i dostrzegła Pani, że mężczyźni patrzą na nią. Czuła się Pani o to zazdrosna?
Uwielbiam młodych ludzi i nigdy nie myślałam o nich w kategorii rywalizacji, raczej, że chciałabym być w ich wieku, ale to tylko tyle. Sama oglądam się za młodymi ludźmi, kobietami, mężczyznami. Mojemu mężowi też podobają się młode kobiety i mnie to nie dziwi. Bardziej myślę o tym, że za mną już się tak nie oglądają, jak kiedyś, i to pewnie będzie postępować.
Żałuję, że nie jestem młodsza, chociaż dziesięć lat. Dzisiaj powiedziałam jednej kobiecie: „Niech się pani cieszy, że ma 40 lat, niech pani wszystko bierze, co najlepsze”. Ale tego też się nie da wytłumaczyć. Kiedyś starsze aktorki mi mówiły, że po pięćdziesiątce będzie mój koniec. I nie mówiły tego, żeby mnie dotknąć, to było ich doświadczenie. Słuchałam i myślałam: „Nieee, mnie to nie dotyczy, jestem ponad to. Mam duży dystans do siebie i to nie nadejdzie”. Ale pięćdziesiątka nadeszła i teraz już się zastanawiam nad sześćdziesiątką.
Ale ja czasem patrzę na starsze kobiety i też się nimi zachwycam. Pani nie?
Absolutnie tak, ale i tak wolałabym mieć lat czterdzieści. To jest ciągle historia o tym samym.
Moja mama mówi, że najpiękniejszy czas miała koło pięćdziesiątki.
To możliwe, bo też mam teraz taki czas. Dużo pracuję, wciąż dobrze wyglądam, jestem w wieku dla siebie dobrym ze względu na wszystkie rzeczy, które się dzieją dookoła mnie. Moją rodzinę, mój zawód, moją pasję, na to wszystko co robię, tylko szkoda, że nie jestem młodsza. (śmiech)
A jak się zmienia macierzyństwo? Ma pani dzieci z różnicą wieku, starsza córka ma 25 lat. Ostatnio koleżanka powiedziała mi, że bardzo przeżywała odejście córki z domu, że wciąż tęskni.
Ze mną było tak samo. Moja córka jest silną osobą, świadomą, dużo podróżowała, ale jednak długo nie mogłam się pogodzić z jej wyjazdem, przeżywałam go. I oczywiście, wciąż mamy świetny kontakt, często rozmawiamy, niemniej jednak nagle poczułam, że zostałam sama. Zawsze byłam matką nadopiekuńczą, która chce mieć wszystko pod kontrolą, chce dla dzieci jak najlepiej. Cały czas boję się, gdzie są, co robią. To jest lęk, którego się nie pozbędę. Natomiast teraz bardziej nad tym panuję, a może po prostu bardziej to ukrywam. Córkę wychowywałam sama, więc chciałam jej zrekompensować wszystko, czego nie miała. Jej wyjazd był trudny, ale myślę sobie, co przeżywają te kobiety, które zostają same w domach i mieszkaniach, kiedy dzieci wyprowadzają się z domu. Szkoda, że właściwie nikt o tym nie mówi. Trzeba pozwolić dzieciom iść swoją drogą. Miałam to szczęście w nieszczęściu, że Nadia zdecydowała się na wyjazd, to był duży szok, bardzo to przeżyłam, ale też wiele mnie to nauczyło. Nadia jest osobnym bytem, ma swoje życie.
W przypadku Stacha jestem dużo swobodniejsza. Może to wynika z tego, że wychowujemy Staszka z mężem, razem, siły są podzielone. Nie jestem jedyną osobą, która o niego dba. Marek mnie wyręcza w wielu rzeczach, jeśli chodzi o wychowanie Stacha.
W czym?
Choćby w szkolnych rzeczach. Marek monitoruje poczynania Staszka w szkole, ja wiem co się dzieje, bo Staszek o wszystkim mówi, natomiast zebrania, oceny ogarnia mój mąż. On też zajmuje się praniem, zmywaniem, naprawdę robi dużo rzeczy. Doświadczyłam więc dwóch różnych form macierzyństwa. I naprawdę, nie da się tego porównać. Gdy wychowuje się dziecko z partnerem ma się większe poczucie bezpieczeństwa, można wiele rzeczy odpuścić, przy Nadii musiałam zachowywać nieustanną czujność.
A jak zmieniło się Pani podejście do rodziców? W książce „Klara jedzie na pogrzeb” dużo jest trudnych, pulsujących emocji, żalu, takiego „nieukochania”.
Przestałam to rozpamiętywać. Miałam dużo żalu jak byłam młodsza. Żałowałam, że moja relacja z mamą nie wyglądała tak, jakbym chciała. Ale nadszedł moment, że spojrzałam na nią inaczej. Już wiem, że jeśli mi czegoś nie dała, to dlatego, że sama tego nie miała. Wszystkie te doświadczenia, które opisuję, mam w sobie, one są trudne i często staram się obrócić je w żart. Patrzę teraz na moją mamę, która też była młodą dziewczyną i miała marzenia, które się nie spełniły. Relacji z rodzicami nie zmienię, ale też nie wymażę z pamięci. To jest zamknięta historia. Już jestem dorosła, mogę pójść dalej, mogę o tym pisać, opowiadać, jednak już z jakąś czułością. Wiem, że moja mama nie chciała źle, nie umiała mi okazać uczuć może tak, jakbym chciała, ale już mam swoje życie, swoje dzieci i mnie też moje dzieci będą z tego rozliczać. Mnie się wydaje, ze jestem supermatką, ale nie wiem, co powiedzą o tym moje dzieci za jakiś czas.
Ale dostała coś pani od mamy dobrego?
Oczywiście. Mama jest bardzo ambitna, chyba odziedziczyłam to po niej. Pochodziła z bardzo biednego domu i do wszystkiego doszła ciężką pracą. Była przy tym bardzo utalentowana, grała na skrzypcach, pięknie rysowała. Jest też osobą bardzo prawą, nigdy o nikim nie powiedziała nic złego, zawsze broniła swoich sądów, broniła ludzi, którzy byli wokół niej, znajdowała ich dobre strony. I ona w przeciwieństwie do mnie, mojego taty, znajomych, nigdy nie plotkowała. Szalenie mi to imponowało, z jednej strony siedziałam z wypiekami na twarzy i słuchałam tych niesamowitych opowieści, kto, z kim, gdzie i jak, z drugiej patrzyłam z podziwem, że mama w ogóle nie brała udziału w tym maglu towarzyskim.
Jedyną organizacją, do której należała mama było TPD, czyli Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, bardzo się tym dzieciom poświęcała, była społecznicą, pomagała innym – to też mam po niej. Chciałam być taka, jak mama, imponowała mi. Poza tym świetnie się ubierała, miała duże poczucie smaku.
Tata był dowcipny, rubaszny, z wylewającą się wręcz miłością, mama powściągliwa w uczuciach i okazywaniu, ale miała zawsze cięte riposty, zostało jej to dziś, nawet, jak wczoraj u niej byłam, pomyślałam, że to też mam po niej– zdolność do ciętych ripost. Tak, dostałam od niej dużo dobrych rzeczy. Od nich obojga, może dlatego tak lubię wracać do dzieciństwa.
Kiedy w tym szybkim życiu ma Pani czas na pisanie?
Książka „Klara idzie na pogrzeb” powstawała w ciągu ostatnich dwóch lat. Nie pisałam jej codziennie, dopiero ostatni rok był czasem dyscypliny, wstawałam o szóstej, kiedy wszyscy spali, kończyłam o dziesiątej, a potem zajmowałam się wszystkim innym. Przez 11 lat nie wydałam książki, ale to dobrze, że nie zrobiłam tego wcześniej. Nie chciałam rozliczać się z przeszłością, rozpamiętywać tego, co było, ale zastanowić się nad pamięcią, nad przemijaniem, nad miłością i nad odchodzeniem. Mój przyjaciel, Jacek Braciak, powiedział, że najpełniej się wyrażam w pisaniu. Coś w tym jest. Że role, które dostaję, szkoła, to jest pewien program, który muszę wypełnić. Angażuję się całą sobą, przygotowuję się. Jednak pisanie to jest to, co siedzi mi w głowie. To jest moja wyobraźnia, moje sny, doświadczenia i ludzie, których spotykam w swoim życiu. W pisaniu pozwalam sobie na wszystko.