– Z wynikami pojechałam do monopolowego. Kupiłam dużo wina i whisky, i papierosy, choć nigdy nie paliłam. Powiedziałam wszystkim wokół, że właśnie wyjeżdżam na wakacje do Turcji i zamknęłam się w mieszkaniu. Moje życie się skończyło. Nie wiedziałam nic o raku, tylko, że się na niego umiera. Przez cztery dni piłam. Siedziałam pod prysznicem, piłam, paliłam, wymiotowałam, gryzłam ręce. Byłam nieprzytomna. Kiedy dzwonił mój mąż, a ja byłam w stanie odebrać – mówiłam: „Nie mogę rozmawiać, jestem na budowie” – akurat wtedy wykańczaliśmy dom.
Ile w stanie jest człowiek znieść? Nie wiem, nie odpowiem ci. Ja mam siły bardzo bardzo dużo aż w końcu upadam tak, że niżej już zupełnie się nie da. Teraz akurat upadam, ale pewnie za chwilę znów znajdę skądś siłę i będę wstawiać zdjęcia na Facebooka i mówić, że życie jest piękne i pewnie znowu upadnę. I tak w kółko. Moje ostatnie siedem lat życia to takie upadanie i wstawanie.
Katarzyna Kowalczyk. Lat za chwilę 33. Żona, córka, siostra, przyjaciółka. Pisze o sobie: „Cholera, która się nie poddaje”, ale czasami upada… bardzo nisko.
Upadam pierwszy raz: „Ja tu widzę jakiś nowotwór, może raka kości”
Źle się czułam. W mojej rodzinie są problemy kardiologiczne, więc postanowiłam się przebadać. Miałam 26 lat. Trafiłam na rezonans magnetyczny, kiedy wszystkie wcześniejsze badania nic nie wykazały. Po dwóch godzinach badania weszła do mnie wypindrowana pani doktor i powiedziała: „Po co się pani bada pod kątem kardiologicznym. Ja tu widzę jakiś nowotwór, może raka kości. Za dwa tygodnie proszę się zgłosić po wyniki”. Powiedziała to z taką złośliwością i zawiścią, nie wiem dlaczego… Zostawiła mnie z tą informacją. Nie bardzo wiedziałam, co się przed chwilą wydarzyło. Jednego byłam pewna – jestem chora.
Po czterech dniach od wyników obudziła się we mnie wola walki. Najpierw obejrzałam film o kobiecie, która chorowała na raka piersi i urodziła syna. Pomyślałam wtedy: „Może nie wszystko stracone”. Od lekarza usłyszałam: „Chce się pani leczyć szybko za granicą, czy wolno w Polsce”. „Co znaczy szybko – że zaraz będę zdrowa?”. „To nie takie proste”.
Wstaję: „Przecież ja muszę dla niego zrobić ten dom”
Wolę do walki uwolniło we mnie wykończenie domu, który chwilę przed badaniami zdążyliśmy kupić. Myślałam: „Weź się w garść, musisz wykończyć dom, przecież jak umrzesz, Marcin musi gdzieś mieszkać, może kogoś pozna, rodzina będzie do niego przyjeżdżać”. Przecież ja muszę dla niego zrobić ten dom.
Na budowie miałam łóżko. Z kartonów i płyt. Z chemii wracałam prosto na budowę. Ciągle myślałam, że umrę. Nie mogłam mieć przeszczepu ze względu na serce. Dostawałam chemię – dobijała mnie, a lekarze nie wiedzieli, czy dożyję następnego dnia. Byłam jak cyborg. Kiedy odwiedzali mnie najbliżsi – byłam wymalowana, ubrana, w fotelu, z uśmiechem. Wystarczyło, że ja tak cierpię. Chcąc oszczędzić im bólu często nie mówiłam, że jadę do kliniki, albo powtarzałam, że wszystko dobrze, choć jedną nogą byłam po drugiej stronie. A czasami myślałam: „K**wa, czemu ja tak udaję, przecież byłoby mi łatwiej, gdyby ktoś trzymał mnie za rękę”
Przed moimi 27. urodzinami byłam przekonana, że to już moje ostatnie.
Było we mnie dużo złości na ludzi. Niektórzy nie radzili sobie z moją chorobą, inni mówili: „Kaśka – mąż piłkarz, ma pieniądze, ma wszystko”, a to takie błędne myślenie… Wiesz, wszystko bym oddała, by usłyszeć, że jutro obudzę się zdrowa. Że będę mogła mieć dziecko. Że to już koniec. Wszystko oddałabym też komuś, komu pomogłoby to wyzdrowieć. Kiedyś siedziałam na szpitalnym korytarzu z dziewczyną, 18-latką. Czekała na decyzję, czy zakwalifikuje się do chemii. Kiedy od pielęgniarki usłyszała, że nie tym razem, pobiegłam do bankomatu: „Dziewczyno masz tu kasę na trzy chemie, walcz o swoje życie”. Dziś jest zdrowa, mamy cały czas kontakt. Żyję takimi chwilami. Wszystko bym oddała…
Upadam po raz drugi: „Ciociu mam do ciebie prośbę, przywieź mi z tych wakacji trochę piasku, bo ja nigdy nie byłam nad morzem”
Kiedy zachorowałam na białaczkę poznałam Julcię i jej brata Wojtusia. Julka miała osiem lat, była już wtedy po przeszczepie. Ja byłam taką ciocią Kasią. Bardzo się z Julką i jej rodzicami zaprzyjaźniłam. Pamiętam, to był taki czas, kiedy marzyłam o wakacjach, o oderwaniu się od szpitalnych korytarzy, od zapachu leków, od dźwięku maszyn stojących przy łóżkach. Dostałam zgodę, a Julka wtedy powiedziała: „Ciociu, mam do ciebie prośbę, przywieź mi z tych wakacji trochę piasku, bo ja nigdy nie byłam nad morzem. I dla Wojtusia też, bo on przeze mnie nic nie ma, bo wszystkie pieniądze idą na moje leczenie”. Myślałam, że umrę.
Wracając zabrałam piasek, nazbierałam muszelek, nakupowałam prezentów. Prosto z lotniska jechałam do szpitala. Kiedy weszłam i zobaczyłam pielęgniarki – panią Basię, Danusię – już wiedziałam. Julcia, dzień po tym, jak wyjechałam, dostała wysokiej gorączki. Zmarła. Pojechałam z jej mamą na cmentarz, zakopałam przy jej grobie te wszystkie rzeczy, które dla niej przywiozłam. Przed wyjazdem obiecałam jej, że jak wrócę, a ona wyzdrowieje, to wykupię dla niej i jej rodziny wakacje gdziekolwiek na świcie będzie chciała. Powiedziała: „Ciocia, ja nie chcę gdzieś na świecie ja chcę nad nasze morze, bo nigdy go nie wiedziałam”. Chciałam dotrzymać tej obietnicy, choć rodzice odmawiali, nie chcieli. Aż Julcia przyśniła się swojej mamie: „Mamo, ciocia Kasia ma dla was prezent”.
Wiesz, to jest najtrudniejsze. Myślałam – czemu nie ja, czemu mnie Bóg nie zabrał. Ja już dużo widziałam, w wielu miejscach byłam, poznałam smaki, uczucia. Wiem, czym jest miłość, radość, cierpienie, smutek. A ona? Ona nie widziała nawet morza. Z tym nie umiem się pogodzić. Z tą niesprawiedliwością, gdy umierają dzieci.
I wstaję: „Muszę coś ze sobą zrobić, jak taka gruba będę wyglądać w trumnie”
To jest ciągła walka. Po tej białaczce, którą uznano za uśpioną, pomyślałam przez chwilę, że wszystko już będzie dobrze. Dostaliśmy zgodę na dziecko. Przeszłam cztery in vitro – cztery nieudane. Każde było trudne. Po ostatnim razie powiedziałam: „Już dość, ja już nie mam siły”. Znowu naiwnie myślałam, że to takie proste: idziesz do kliniki, a po kilku tygodniach dowiadujesz się, że jesteś w ciąży…
Po chemiach tyłam i chudłam. W końcu pewnego dnia pomyślałam: „Muszę coś ze sobą zrobić, jak taka gruba będę wyglądać w trumnie”. Siłownia stała się dla mnie drugim domem. Zaczęłam zdrowo się odżywiać. Dbać o siebie. Wiesz, taka iluzja, że masz kontrolę nad swoim zdrowiem. Że ono tylko od ciebie zależy. Jeśli będziesz o nie dbać, to już nic złego się nie wydarzy.
Upadam po raz trzeci: „Błagam, tylko piersi mi nie zabierajcie. Niech chociaż cycki mi zostaną”
Myślałam, że nadwyrężyłam się na siłowni. Wyczułam guz. Jak chorujesz już długo, to wszędzie masz drzwi otwarte. USG piersi. Biopsja. Nowotwór złośliwy. Jechałam do kliniki myśląc: „Błagam, tylko piersi mi nie zabierajcie. Niech chociaż cycki mi zostaną”. Okazało się, że rak zaatakował dwie piersi, dzięki sutkowej metodzie usuwania guza udało się je uratować. Była chemia. I znowu raz lepiej, raz gorzej, Za słaba, mocniejsza Nie mogłam przyjmować chemii wlewowej, bo moje żyły pękały. Więc brałam chemię w tabletkach. Mój żołądek był tak rozwalony, wymioty, biegunka, skóra ci schodzi z całego ciała. Coś okropnego.
Ludzie mają mylne przeświadczenie, że dostaną chemię i już wszystko będzie dobrze. A chemia to największe świństwo, to trucizna. Ma zabić wszystko co w nas jest najgorsze, ale zabija też to, co jest najlepsze. Dużo zależy od nas, czy będziemy się bronić z całych sił, cała swoją nadzieją, wszystkimi swoimi myślami, żeby organizm wyprodukował w nocy choć jedną zdrową komórkę.
Wiesz, wszyscy mamy raka, pytanie, kiedy i czy w ogóle się ujawni. Na każdym etapie naszego życia ta cholera może wyjść. Ja nazywam go swoim przyjacielem. Usłyszałam ostatnio, jak starszy pan powiedział: „Zachorowałem na raka i czuję się jak wrak, ale to ja zadecyduję, czy wygra wrak czy rak”. Bo to my decydujemy. Ale wiesz, to tak naprawdę oszukiwanie samego siebie, ale musimy tak myśleć. Nie mamy innego wyjścia.
Mam przerzuty na trzustkę.
I po raz czwarty: „Boże ile ja jeszcze mogę znieść, czemu to wszystko spotyka właśnie mnie, czy ja naprawdę jestem takim złym człowiekiem?”
Przez pierwsze dwa lata nie pytałam dlaczego ja, bo w odpowiedzi mogłam usłyszeć: „A dlaczego nie ty? Wskaż kogoś, to przeniosę na niego twoje cierpienie”. Nikomu tego nie życzę.
Później przyszedł okres buntu: „Boże ile ja jeszcze mogę znieść, czemu to wszystko spotyka właśnie mnie, czy ja naprawdę jestem takim złym człowiekiem? Czym sobie na to zasłużyłam? Jak długo jeszcze?”.
Wiesz, mam takie wrażenie, że mam do pokonania takie schody hiszpańskie. Ciągle się po nich wspinam. Cholernie wysokie są dla mnie, bardzo ciężko mi po nich wejść…
Mówiłam: „Skończę z tym wszystkim”, głośno powtarzałam, że już nie mam siły. Nawet moi znajomi się przestraszyli, bo ja jestem raczej fajterką, a nie laską, która popełni samobójstwo. Bo pomyśl: chora na raka, a popełniła samobójstwo. Siedem lat walczyła i wzięła się powiesiła. No ktoś by pomyślał: „Jeb**ta laska”.
Wstaję: „…przyszedł strach, że jestem sama w tej chorobie”
Ale ja naprawdę myślałam, że już nie dam rady. Wezmę tabletki i niech to wszystko się skończy. Mogłam to zrobić, kiedy i gdzie chciałam. Dlaczego? Bo poczułam się bardzo samotna. Może dlatego, że jestem cyborgiem i myślałam, że sobie sama poradzę, a w efekcie przyszedł strach, że jestem sama w tej chorobie. Że nikt mnie nie rozumie, kiedy jestem słabsza, kiedy upadam, kiedy źle się czuję.
Wzięłam garść tabletek. Dzień przed sylwestrem wypiłam lampkę wina i tak płakałam, jakby wylewało się ze mnie te siedem lat bólu, strachu, dotykania śmierci, widzenia jej w oczach innych. Jakbym pierwszy raz sama przed sobą z siebie to wszystko wyrzuciła.
Stałam z tymi psychotropami w ręce… Prosiłam: „Daj mi jakiś znak”… To był impuls. Odwróciłam się i wyrzuciłam tabletki. Najlepszy dzień w moim życiu od siedmiu lat.
I wiesz, znowu jest we mnie ta stara Kaśka, ta Kaśka, za którą tęskniłam, która sama decyduje o swoim życiu, o swoich decyzjach, nie daje się manipulować, nie jest takim ciapem, który każdemu przytaknie otumaniona lekami. Odzyskałam swoje życie. Nie muszę udawać, że wszystko jest w porządku.
Nawet teraz jadąc do szpitala wiedziałam, co mnie czeka – wózek, winda, piąte piętro, izolatka, szklane pomieszczenie, maska, kroplówki, odcięcie od świata. Ale dziś jestem już w domu i myślę, że jakoś to będzie.
Jak jesteś chora to myślisz o wszystkim, i o wszystkich. Masz dużo czasu. W czasie białaczki napisałam pięć długich listów do najbliższych osób w moim życiu. Ostatnio dopisałam jeszcze dwa. Te listy są schowane głęboko i jedna osoba wie, gdzie one są i kiedy je rozdać.
Trzy tygodnie temu przeszłam cichy zawał. Boję się zasypiać, bo nie wiem, czy się obudzę. Moje serce jest osłabione. Jestem nerwusem. Nadwrażliwcem. Wiesz, piszę listy do Boga, zaczynam zawsze: „Kochany Panie Boże, piszę do Ciebie, bo… „, i proszę, by odpisał, żebym czekała z wiarą, że wszystkie moje dolegliwości są po coś, że to wszystko buduje i stwarza mnie na nowo dla świata.