– Miłość, która ma w sobie głębię i prawdę, nie jest limitowana. Jeśli się wypala to znaczy, że była wyobrażeniem, które się nie urealniło. Jeśli miłość naprawdę zaistniała, to nawet, gdy się rozstajemy, ma na stałe miejsca w naszych sercach – mówi Joanna Godecka, terapeutka, która m.in. specjalizuje się w pracy z parami.
Czy w obecnych czasach nadal wierzymy w miłość, a konkretnie tę, która jest do tak zwanej grobowej deski, na zawsze?
Joanna Godecka: Czasem wierzymy, czasem nie, ale nawet wtedy za nią tęsknimy skrycie. Bo tak zwany brak wiary w miłość jest zwykle próbą wytłumaczenia, dlaczego nam się w tej materii nie powiodło. Podobnie jak przekonania, że dziś już nie ma prawdziwych mężczyzn lub, że wszystkie kobiety są interesowne. Spotykam się czasem z takimi opiniami, bo łatwiej szukać przyczyn na zewnątrz, w źle urządzonym świecie niż w sobie.
Ale czy ta wiara i związana z nią tęsknota nie jest często iluzoryczna, wywodząca się jednak z czytanych nam w dzieciństwie bajek, z romantycznych komedii, gdzie para mimo wszystko żyje długo i szczęśliwie, choć ta dalsza część ich życia nie jest pokazana?
No tak, bajki i komedie romantyczne kończą się słowami „i żyli długo i szczęśliwie”, a w życiu czasem jest tylko długo… albo ani długo, ani szczęśliwie.
Jeśli tak się dzieje to znaczy, że „miłość” była zauroczeniem, przelotnym odczuciem. Zauważ, że jest bardzo wiele etykietek ze słowem miłość, ale to raczej „wyroby miłościopodobne”. Chęć posiadania i kontrolowania drugiej osoby, zaspokojenia swoich potrzeb, otrzymania akceptacji, potwierdzenia własnej wartości przez powiedzenie „mam kogoś”, próba znalezienia lekarstwa na „całe zło” itp.
To naprawdę nie jest miłość. Ona istnieje, ale można powiedzieć, że na drugim biegunie lęku. Tam gdzie działa lęk, nie ma miłości, a tam gdzie jest miłość, nie ma lęku. Te wszystkie wymienione wcześniej motywacje udające miłość, są w gruncie rzeczy lękiem, wynikiem braku poczucia bezpieczeństwa.
Miłość to dzielenie się, pragnienie wspólnego szczęścia, które nie generuje kosztów ponoszonych za bycie razem.
A może zmieniło się nasze podejście do miłości? Jesteśmy bardziej pragmatyczni, nie bierzemy ślubu, nie tworzymy związków z powodu wielkiej miłości, tylko bardziej z racjonalnych przesłanek, że ktoś obok jest, na kogoś możemy liczyć, mieć z nim dzieci, wspólnie je wychowywać? Coraz częściej słyszę takie głosy.
Osobiście nie wyobrażam sobie związku z pragmatycznych pobudek, gdyż potrafię o siebie zadbać. Nie widzę powodu, dla którego miałby mi się plątać po domu ktoś, kogo nie kocham, tylko dlatego, że razem mieliśmy wyższą zdolność kredytową. Uważam, że takie związki tworzą osoby myślące w taki sposób: życie jest trudne, skoro nie miałam dotąd szczęścia w miłości biorę, co dają, bo im będę starsza, tym będzie mi trudniej.
Pierwszym błędem takiego myślenia jest założenie, że życie to spacer w deszczu i bez parasola nie damy rady, a drugim, że jakby co nie będziemy w stanie sami go nieść. Trzecim jest ustalenie sztucznych standardów, że na związek robi się za późno, że trzeba się spieszyć, bo czas mija. A zakochać się można w każdym wieku pod jednym warunkiem: że ma się otwarte serce.
I teraz z jednej strony tak bardzo pragniemy miłości, a z drugiej tak szybko się poddajemy, nie walczymy o nią, łatwiej się nam rozstać, niż naszym rodzicom, czy dziadkom. Oczywiście mam świadomość, że to, że oni przeżyli całe swoje życie razem nie świadczy, że w swoich związkach byli szczęśliwi.
Fakt, kiedyś rozwód był wstydem, porażką, teraz jest rozwiązaniem i to oczywiście jest ok, bo życie latami w złej relacji to okropne doświadczenie. Czy się szybciej poddajemy? Trudno generalizować. Osobiście uważam, że jeśli związek wymaga ciągłych ustępstw, kompromisów, walki to może naprawdę nie warto. Wspólne życie to nie konflikt, ale współpraca. Jeśli ludzie się kochają i wiedzą, co to słowo znaczy, zazwyczaj nie wystawiają uczuć drugiej strony na próbę. A przynajmniej nie robią tego wielokrotnie.
Nie zgadzam się także z opinią, że małżeństwo jest trudne, że to obowiązek, że potrzeba wiele cierpliwości i kompromisów. Czy jeśli tak jest, to czy my się kochamy, czy raczej usiłujemy zachować jakąś niepewną równowagę pośród naszych sprzecznych dążeń?
Jeśli postrzegamy nasz związek jako trudny, to może nie jesteśmy w dostatecznym stopniu wzajemnie sobą zainteresowani? Obyczajowość się bardzo zmieniła i, tak jak mówisz, kiedyś związki były aranżowane, nie zawsze zawierane były z miłości, trwały nawet jeśli nie były dobre. Teraz mamy większą swobodę, możemy kochać, wybierać. Może więc pora byśmy się nauczyli wybierać dobrze, a potem tylko szanowali swój wybór.
Obserwując związki, które się kończą, zastanawiam się też nad tym, że może my mamy większą odwagę w walce o swoje szczęście, na poszukiwanie miłości, w której poczujemy się spełnieni i nie trwanie tam, gdzie jej nie ma?
Owszem. Nie zawsze uciekamy ze związku toksycznego, choć tak też nierzadko bywa. Czasami jednak nie wystarcza nam, że ta relacja jest “letnia”, toczy się wyłącznie siłą inercji, bo wiemy, że tej siły już nie wystarcza, żeby wjechać na szczyt. A my liczymy na to, chcemy więcej. No i jeśli mamy odwagę szukać szczęścia to próbujemy.
Czy rozstając się przestajemy się kochać, czy miłość może się skończyć, wypalić? Czy może nigdy jej nie było, a my ulegliśmy magii zauroczenia, zakochania, która się wypala?
Miłość prawdziwa, taka najwyższej próby, się nie wypala, bo ona jest ponad monotonią, nastrojami, przyzwyczajeniami, nieporozumieniami. Czy może się wypalić miłość do dziecka, do rodzica (zakładając, że ona nią jest, bo z perspektywy gabinetu psychoterapeutycznego różnie bywa)? Miłość, która ma w sobie głębię i prawdę, nie jest limitowana. Jeśli się wypala to znaczy, że była wyobrażeniem, które się nie urealniło. Jeśli miłość naprawdę zaistniała, to nawet, gdy się rozstajemy, ma na stałe miejsca w naszych sercach.
Mnie wzruszają pary staruszków, które czasami widuję, którzy przygarbieni idą, trzymając się za rękę, patrzą na siebie z tak ogromną czułością. Patrzę na nich i chcę wierzyć, że to może się wydarzyć, że oni nie są wyjątkiem. Naiwnie myślę?
Skoro im się to zdarzyło, dlaczego nie miałoby zdarzyć się nam? To nie wymaga jakichś szczególnych zabiegów. Wystarczy wybrać kierując się sercem i doceniać to, nie kwestionować. Kochamy kogoś nie dlatego, że wybraliśmy kogoś idealnego i on/ona nie może nas zawieść, ale dla tego, że jest tą właśnie osobą a nie inną.
Mój Tata dożył prawie 90 lat, z czego 60 lat w związku z moją mamą. Choć nigdy ostentacyjnie nie okazywali sobie uczuć, bo kiedyś tak się nie robiło i nie wpatrywali się sobie w oczy (no chyba, że nie przy mnie), jednak byli bardzo zgraną parą. Dużo rozmawiali, podróżowali. Gdy mój Tata był już chory i liczył się z możliwością odejścia, powiedział, że gdyby miał jeszcze raz przeżyć swoje życie, niczego by w nim nie zmienił i poślubił by tę samą kobietę. Myślę, że to jedna z najpiękniejszych wyznań miłości, które słyszałam.