Go to content

Co to znaczy zniszczyć komuś życie? To znaczy zabrać miłość i nie pozwolić być naprawdę

Fot. iStock/max-kegfire

Pewnie takich historii jak moja, jest wiele. Nie czuję się więc szczególnie wyjątkowa,  pokrzywdzona „bardziej niż inni”, ale tak: mam żal. Do najbliższych: do babci, która wolała „nie zauważać” kiedy działa mi się krzywda, do ojca, za to, że chciał tylko świętego spokoju. A największy – do mamy, za to, że odeszła, nie otoczyła opieką jak inne mamy swoje córki. Do niej, do żony mojego taty – nie. Jej po prostu nienawidzę, z całego serca. Życzę jej jak najgorzej. Ta nienawiść zabija mnie od środka. Mam 25 lat, potrzebuję pomocy. Nie umiem żyć.

Na początku byliśmy tylko we dwoje: tata i ja. Nie pamiętam mamy, odeszła tuż przed moimi drugimi urodzinami. Kiedy miałam 9 lat, dowiedziałam się dlaczego, podsłuchiwałam wtedy rozmowę babci z ciotką. „Dziwka” – było chyba najlżejszym kreśleniem jakie padło.  Zakochała się, albo raczej – odnowiła znajomość z dawną miłością, chłopakiem z liceum. To było jak instynkt, szaleństwo. Zostawiła wszystko – wyjechała do Australii. Wróciła  tylko na chwilę, jedynie po to by przeprowadzić do końca sprawę rozwodową. Nawet wtedy nie zdecydowała się ze mną zobaczyć. Zobacz, jak beznadziejnym muszę być stworzeniem, skoro moja własna matka nie zdecydowała się wziąć mnie ze sobą, tylko pozbyła się jak niechcianego bagażu… Pozbyłabyś się tak łatwo swojego dziecka, z powodu jakiegoś faceta?

Czasem myślę, że trochę ją rozumiem. To znaczy nie dziwię się, że odeszła od mojego ojca, za prawdziwą miłością. On nie umie walczyć o miłość, o mnie też nie umiał. A o nią – drugą żonę, walczył tak, jak jej było wygodnie. Zgodą na wszystko, byle tylko nie odeszła. Odsunięciem mnie na bok. Kupił sobie jej miłość za cenę mojego poczucia bezpieczeństwa.

Nową żonę tata poznał w pracy. On był inżynierem, ona – architektem. Szturmem wdarła się do jego serca i do naszego domu.

Babcia się cieszyła. Dziecko musi mieć matkę – mówiła. Chyba wszyscy myśleli, że tak to właśnie będzie teraz wyglądało. Ja pewnie też. Marzyłam o tym, kiedy ją poznałam. Dla pięcioletniej dziewczynki, młoda, piękna kobieta w domu, w którym do tej pory królowała męska improwizacja i – raz na dwa tygodnie – domowe wypieki babci, to było jak bajka. Pierwsze spotkanie pamiętam do dziś. Wyciągnęła do mnie rękę, uśmiechnęła się, ale jakoś tak dziwnie, bez emocji. Ten uśmiech prześladował mnie przez lata. Tak właśnie uśmiechając się, potrafiła powiedzieć najbardziej przykre rzeczy, wycedzić przez zęby słowa, które raniły jak nóż.

Tego wówczas nie wiedziałam. Miesiąc pózniej, zapytałam, czy mogłabym mówić do niej „mamo”. Tata miał w oczach łzy, ona – zakłopotanie. Ale zgodziła się. Dlaczego? Chyba tylko po to, by pokochał ją mocniej. Ja tu się w ogóle nie liczyłam.

To w tym momencie, niby zyskując mamę straciłam ojca. Od tej pory, wszelkie przejawy jego czułości w stosunku do mnie, Karolina blokowała. Odsuwała mnie od niego konsekwentnie, wpajając mu, że taki maluch jak ja nie potrzebuje zbyt wiele zainteresowania, a najlepiej jak „nauczy się zajmować sam sobą”, to będzie miał łatwiej w życiu. Kiedy skończyłam 10 lat zrozumiałam, że Karolina nie traktuje mnie w kategoriach córki ukochanego mężczyzny, ale rywalki do jego serca, czasu i przestrzeni.

Z chwilą, w której się do nas wprowadziła, w domu pojawiły się nowe zasady. Koniec z wchodzeniem do sypialni przed ósmą, nawet jeśli boli mnie brzuch, albo chce mi się pić.  Koniec z zasypianiem w łóżku taty, koniec z sobotnim polegiwaniem na jego poduszce. Koniec zabawy lalkami w salonie, koniec z moimi kulinarnymi eksperymentami w kuchni. Koniec ze wspólnymi kolacjami, z niedzielnym spacerem.

Odsuwała mnie od niego. Rozdzielała nas nie tylko fizycznie, ale emocjonalnie. Proponując „zaprowadzę ja do przedszkola”, zabierała nam najdroższy do tej pory czas „razem”, ale nie dawała mi w zamian ciepła ani uwagi. Rosnąc, dojrzewając, coraz bardziej czułam, jak ją denerwuje, jaki to dla niej wysiłek, tolerować moją obecność.

Kiedyś zabrała mnie do cukierni. – Jak pani córeczka ma na imię? – spytała uprzejma pani podając mi pączka w papierku. – To nie jest moja córka – odpowiedziała Karolina. Od tego momentu starałam się robić wszystko, żeby na słowo „córka” zasłużyć. A poprzeczkę stawiano mi coraz wyżej. I nigdy nie zbliżyłam się do niej na tyle, by odczuć, że jestem akceptowana.

Pewnego dnia stłukłam szklankę. Przestraszyłam się czegoś i upuściłam ją. Kiedy wrócił ojciec powiedziała mu, że dostałam ataku szału i płakała, że w złości uderzyłam ją w twarz. Wtedy pierwszy raz dostałam karę. Nie umiałam powiedzieć tacie, że było inaczej, że nie uderzyłam, nie krzyknęłam. Milczałam.

Takie sytuacje zdarzały się potem ciągle, aż sama nie wiem jak zaczęłam wierzyć, że rzeczywiście jestem niewdzięcznym, krnąbrnym dzieckiem.

Jako nastolatka zaczęłam myśleć o samobójstwie. Wracałam dzień w dzień do domu, w  którym nie czułam wsparcia, miłości, ani nie odczuwałam potrzeby, że jestem ważna, kochana. Problemy z jedzeniem, zaczęły się u mnie w liceum. Wymiotowałam wierząc, że może z litości, ojciec zwróci na mnie uwagę. Potem powoli traciłam nad tym kontrolę. Epizody bulimiczne mam do dziś.

Kiedy skończyłam 19 lat, dostałam się na studia, w innym mieście. Od tego momentu właściwie nie mam kontaktu z ojcem, jedynie mailowy, czasem telefoniczny. Pojęcie „domu rodzinnego” w moim słowniku nie istnieje. Powoli staram się zbudować siebie i moje życie od początku. Ale ciągle nie umiem.

Wysłuchała: Anna Frydrychewicz