Ona jest. Codziennie. Zawsze i od zawsze – chociaż kiedyś tego nie wiedziałaś. To były prawie piękne chwile, momentami wspaniałe. Dzisiaj nie zostały już nawet te momenty.
Mam trzydzieści lat, dzieci, pracę. Łóżko dzielę z mężem i jego depresją – od ośmiu. Właściwie, to dzielę je tylko z jego depresją, jego już chyba nie ma…
Na półce mam poradnik, w nim opasły rozdział dla bliskich osób chorych na depresję. Śmieję się i płaczę.
Rok pierwszy i drugi
Taka miłość się nie zdarza. Taka ckliwa historia ze szkolnej ławki. Może coś w tym jest. Skoro nadal jestem tutaj – ani o pół kroku do przodu, ani o krok do tyłu. Miłość wybucha nagle. Depresja przychodzi powoli, po cichu, ledwie się tli. Nic dziwnego, że ginie na chwile w płomieniu, nie sposób jej dostrzec. Gdzie ten cały teatr? Smutek, łóżko, ciemność i demony?
Problemy. Każdego by przecież przyćmiły. Na szczęście macie siebie – a raczej on ma ciebie. „Na dobre i na złe…” pamiętasz?
– Jakby to było wczoraj.
Psychoterapeutka pisze w poradniku: „Nigdy nie mów: Nie przejmuj się!”
Ma rację, prawie. Nie mów jemu. Bo sobie to mówisz codziennie przed lustrem. Nie przejmuj, się jakoś to poukładasz. Nie przejmuj się, dasz jeszcze trochę radę i będzie lepiej. Nie przejmuj się, w ogóle się nie przejmuj. Przecież on jest chory, a ty próbujesz mu pomóc. Nie przejmuj się, trzeba czasu… (Ale to jeszcze nie dzieje się dziś).
Dziecko zawsze jest trudnym etapem dla mężczyzny. Gdyby jeszcze życie się jakoś układało, to wszystko byłoby inaczej. Przecież wiesz o tym. Kto tak nie ma? Tworzycie piękna rodzinę, bo macie siebie. Dobry związek, dużo rozmawiacie (rok pierwszy). Choć tak naprawdę ty mówisz, tylko ty (zobaczysz to za 3 lata). Tworzysz mu warunki, żeby jeszcze lepiej czuł się w roli ojca, docenił swój skarb.
On w ogóle nie wstaje do dziecka – zabawne prawda? Zabawne, że facet nie ma takiego instynktu, on tego w ogóle nie słyszy, nie słyszy… Śpi jak zabity. Każdy czasem nie ma siły czy humoru. „Czasem jest codziennie”.
Paskudne te czasy. Jakby pogoda nie mogła być zawsze piękna.
Rok trzeci i czwarty
Kryzysy przychodzą i odchodzą. Czytasz gazetę. Kryzys po dziecku, to naturalna konsekwencja powiększenia rodziny. Nowa sytuacja, nowe role. Czas i rozmowa układają wszystko. U ciebie tylko czas. Drugie dziecko, to dopiero wyzwanie. Przecież ta wiadomość spłynęła na niego jak grom z jasnego nieba. Na ciebie też, no ale cóż, wiesz, że on jest inny. Jest mu trudniej.
Dzisiaj zaczyna się ucieczka, a kończy udawanie. Nagle zostajesz z tym całkiem sama. Nie, tak naprawdę za dwa lata uświadomisz sobie, że sama byłaś przez ten cały czas, ale dopiero teraz nie mogłaś już udawać, że jest inaczej. Dawałaś radę. Zadaniowo przez życie, zadaniowo przez miłość – dopóki można było odbić kartę, czy to ważne kto ją odbijał? Zresztą już wiesz dobrze, że kryzysy mijają, a życie toczy się dalej. Przecież macie taką piękną rodzinę, wszyscy to wiedzą, głupia.
Psychoterapeutka pisze w poradniku: „Nigdy nie mów: Uśmiechnij się!”
I nie mówisz. Ani jemu, ani sobie. Już nie. Odkąd wiesz, odkąd pierwszy raz nakryłaś ją pod wasza kołdrą. Po co marnować słowa dopóki ona jest. (Ale teraz się uspokój, to dopiero się wydarzy za rok…)
No, a teraz uśmiechnij się i do przodu! Głowa do góry!
Rok piąty
Nie masz rodziny. Masz dzieci.
Teraz bardzo wyraźnie widzisz tę różnicę. Dużo płaczesz. Jesteś już pewna, że ją znasz. To depresja. Wszystko się zgadza. Ucieczki, wycofanie, a nawet złość. Codziennie rano budzisz się i na nią patrzysz. Jesteś wściekła. Nienawidzisz jej, za wszystko co zrobiła. Nienawidzisz siebie. Bo jak można kochać kogoś, kogo nie ma? I jak można nienawidzić kogoś, kogo się kocha?
Psychoterapeutka pisze w poradniku: „Nigdy nie mów: Ogarnij się!”
I ty tego nie mówisz. Krzyczysz. Całe twoje ciało krzyczy i błaga. Najpierw po cichu, potem na głos. Ze łzami w oczach. I wiesz, że ci nie wolno. Że to nic nie da. Będzie gorzej. Jesteś potworem. Od kiedy? Ciężko powiedzieć. W poradniku nie napisali, czy jesteś potworem, gdy zaczynasz krzyczeć po trzech czy ośmiu latach. A może po ośmiu, już tylko nie masz siły albo masz serce z kamienia? Nie wiadomo. Więc na wszelki wypadek przyjmujesz, że jesteś potworem. Bo tylko potwór krzyczy „Ogarnij się” do kogoś, kto zmaga się lub nie zmaga, a żyje z chorobą.
To twoja wina. Nawet nie potrafisz powiedzieć już „kocham” (i nie tłumacz się, że dziś stoi przed tobą obcy człowiek), nie umiesz też powiedzieć „nie kocham” (bo to ciągle on, te sam). „W zdrowiu i chorobie…” – wiesz, że musisz dać radę.
Jeszcze wiele się może zdarzyć.
Rok szósty i siódmy
Nie masz siły. Żyjesz między jedną awantura a drugą. Między kolejnymi porzuconymi blistrami tabletek, których jednak nie będzie brał. Wiesz, że już nic nie możesz zrobić. Prosisz, błagasz, grozisz. Ale kogo chcesz przekonać, że odejdziesz? Przecież sama w to nie wierzysz, nie chcesz, nie potrafisz… nie mogłabyś.
Psychoterapeutka pisze w poradniku: „Nigdy nie mów: Nie załamuj się będzie dobrze!”
Tak. Kłamstwo zawsze ma krótkie nogi. Nie będzie. Nie wierzysz. Słuchasz tej porady i nawet nie czytasz, co napisała dalej.
Pewnego dnia stoisz przed lustrem i wiesz, że musisz coś wreszcie (znowu) zrobić. Musicie porozmawiać. Coś się musi zmienić (tym razem). A potem wypuszczasz z siebie powietrze. Nie będzie rozmowy, nic z niej znowu nie wyniknie. Wiesz tylko, że jutro znowu będziesz musiała wstać (gdy on nie wstanie), iść do pracy (o którą on nie dba) i tam wytrzymać, bez zapuchniętych oczu i bólu głowy. I będziesz musiała być dla dzieci – tak, ta TY, której nie cierpisz – krzycząca, drażliwa matka, którą nigdy nie chciałaś być (i którą kiedyś nie byłaś).
Rzucasz piorunami. I nie nienawidzisz was za to ( to śmieszne, tylko teraz jesteście znów „wy”). Za to kim się przez niego stałaś.
Rok ósmy
Pewnego dnia budzisz się z ogromnym bólem – nie serca, ono woli już nie czuć, tak jest prościej – z bólem, jakbyś dźwigała na plecach cały świat.
Psychoterapeutka pisze w poradniku: „Pomagaj decydować, w niektórych sprawach”
Nie ma decyzji, której nie musiałabyś podejmować sama. Nie ma winy, której nie musiałabyś brać na swoje barki. Nie ma odpowiedzialności, którą mogłabyś z kimś dzielić. Jeśli jeszcze raz usłyszysz „nie wiem”…
Kolejny rok? Już go nie napiszesz. Nie chcesz dobrnąć do jego końca. Nie jesteś ciekawa tej opowieści. Takie love story bez love i bez happy endu. Bo jedną nogą sama się przykułaś do swojego życia, a za drugą ktoś kurczowo cię trzyma – jednocześnie demonstrując, że powinnaś ją mocno i szybko wyrwać.
Psychoterapeutka pisze w poradniku: „Wspieraj i wzmacniaj.”
Nie rozumiesz. Kogo? Dlaczego nie napisali kogo? Siebie czy jego? Dziś już z trudem podnosisz się z kolan, jak masz unieść kogoś jeszcze? Tego nie napisali. Ale wsparcie i zrozumienie jest najważniejsze (wytłuszczonym drukiem, ozdobna literą, jest i ramka). To chyba wszystko twoja wina, może gdybyś wytrzymała dłużej, zamiast wybuchać po pięciu latach, jakoś by się udało. Może brakowało tylko paru miesięcy, roku? To tak niewiele, przecież tyle razem przeszliście.
Nawet nie możesz tego skończyć. Możesz utrzymywać dom, wycierać nosy z katarów. Pamiętać o urodzinach jego babci i sama kupować sobie prezenty na Dzień Matki. Jednego nie jesteś w stanie – wziąć odpowiedzialności za ten koniec. To za wiele. Więc jesteś… już nic nie robi różnicy.
Jak się można zarazić?
Najłatwiej w codziennym życiu. Przez każdy kubek… niezaparzonej dla kogoś kawy. Przez każdy uścisk dłoni albo pocałunek na pożegnanie, którego w ogóle nie było.