Kiedy myślę o tym dzisiaj, wydaje mi się to niemożliwe. Nie potrafię logicznie wytłumaczyć sobie, zrozumieć, że na to pozwalałam. Że sama doprowadziłam do sytuacji, w której związku, mimo stabilnej sytuacji zawodowej i mimo regularnych zarobków, stać się nikim. Oddać całą swoją pensję, nie zachować ani grosza dla siebie. Co miesiąc prosić męża o pieniądze na podpaski, czy bilet na autobus. O pieniądze na kosmetyki wstydziłam się poprosić. Bałam się jego reakcji.
Na początku było normalnie. Spotykaliśmy się jako para wolnych, aktywnych zawodowo osób. Ja pracowałam biorąc jak najwięcej zleceń, on miał umowę na stałe i miesięczne wpływy w stalej kwocie. Kiedy zdecydowaliśmy się na to, by razem zamieszkać, pytanie o zarobki padło w naturalny sposób. Trzeba było jakoś podzielić wydatki na czynsz i wspólne życie. Zawsze zarabiał trochę więcej, ale nie dawał mi tego odczuć. Żyliśmy jak każda, młoda para zaczynająca wspólną drogę. Było dobrze. Zamarzyliśmy o rodzinie.
Nie spodziewałam się, że kiedy weźmiemy ślub, sytuacja nagle się zmieni. Szybko zaszłam w ciążę, po kilku miesiącach poszłam na zwolnienie. A po urodzeniu dziecka na urlop macierzyński. Opiekując się niemowlęciem i dbając o dom, nie mogłam już brać zleceń. Umówiliśmy się na taki układ – ja zajmuje się domem, ty zarabiasz. Tymczasem jego kariera zaczęła się rozwijać. Zmienił pracę, zarobki powędrowały w górę. Cieszyłam się z jego sukcesu i z tego, że swobodnie starcza nam „do pierwszego”.
I było mi coraz bardziej wstyd. Bo coraz częściej słyszałam, że to on będzie się zajmował naszymi finansami, bo to on zarabia i wie, czego nam potrzeba, na co nas stać. On będzie robił zakupy, mam tylko pisać na kartce, co jest potrzebne. Moje oszczędności się kończyły. Znalazłam się w sytuacji, w której byłam zmuszona prosić mojego męża, by wypłacił mi pieniądze w bankomacie. Czasem dawał mi 50 zł, czasem 100. Zawsze z tą samą miną: „nie za dużo tego?”…
Zaczęłam pracować w domu. Brałam zlecenia, jak najwięcej. Pracowałam wtedy, kiedy córka spała. Albo w nocy, żeby lepiej się skupić. Byle w jakiś sposób dołożyć się do domowego budżetu. Coś znaczyć. Odzyskać godność. „Nie musisz tego robić” – przekonywał on. A potem padało „to, co zarabiasz, nie starczyło by na opłacenie nawet kawałka podłogi w naszym salonie”. „Moich” pieniędzy zawsze było za mało.
Przekonał mnie, by to, co zarobię wpływało na jego konto. Nie rozumiem, jak mogłam się na to zgodzić. Może wierzyłam, że gdy te pieniądze, w coraz większej kwocie będą tam wpływać, on zacznie mnie bardziej doceniać? Uwierzy na nowo w moją wartość? Jego stosunek do mnie również się zmienił. Zależnie od nastroju, albo byłam nikim, leniem, który żyje na jego koszt, albo wspaniałą żoną, której od czasu do czasu można kupić drogi, niekoniecznie potrzebny prezent. Żoną, która powinna być przede wszystkim wdzięczna za to, co ma.
Przeżyłam tak dwa lata. Straciłam wiarę we własne możliwości i w zdrowy osąd rzeczywistości. On był panem od przelewów, ja jedynie dyktowałam numer konta do opłat. Ale nie zawsze, bo z czasem zaczął przede mną ukrywać stan swojego konta. „Żebyś nie pomyślała, że mamy dużo pieniędzy. Nie umiesz nimi zarządzać”. Zamknęłam się w sobie, straciłam kontakt z przyjaciółmi. Stałam się więźniem, ubezwłasnowolnionym. Tak, czułam się jak w więzieniu. Nigdy nie wiedziałam,w jakim nastroju mój mąż wróci z pracy. Wiedziałam, że muszę się z tego wyzwolić, ale nie widziałam dla siebie żadnych możliwości.
Impulsem do przerwania tego błędnego koła był moment, w którym on wyjechał w delegację i „zapomniał” zostawić mi gotówki na życie. Owszem, miałam pełną lodówkę, w szafce płyn do prania i papier toaletowy. Ale świadomość, że w portfelu zostało mi 3 zł 75 groszy była absurdalnie przytłaczająca. Co, jeśli stanie się coś nieprzewidzianego? Jeśli dziecko zachoruje, trzeba będzie wykupić leki, pojechać do przychodni? „Moi rodzice ci pomogą – powiedział, gdy zadzwoniłam z pretensją. Miałam dość. Szkoda, że tak późno.
W pracy zaczęłam prosić o pieniądze w gotówce, mężowi kłamałam, że zarobiłam mniej. Po kilku miesiącach udało mi się odłożyć kwotę wystarczającą, by wynająć małe mieszkanie. Nie wyprowadziłam się bez słowa. Powiedziałam mu o wszystkim. Groził sądem, odebraniem dziecka. „Zniszczę cię” – krzyczał. A potem wyliczył, ile kosztowały go trzy wspólne lata naszego życia. „Tyle jesteś mi winna” – powiedział. Nie poddałam się.
Dziś jesteśmy już po rozwodzie. Wieczorem siadam na kanapie w salonie wynajętego przeze mnie mieszkania. Córka śpi w swoim pokoju. Myślę sobie, że jednak mnie na ten salon stać. I że nigdy więcej nie będę od nikogo zależna finansowo. Ta przeszłość, jak senny koszmar, jest już za mną.