Nie wiem, jak to zrobiłeś. Nie potrafię określić momentu, w którym to się zaczęło. Chciałabym wierzyć, że kiedyś byłeś inny, że „coś” musiało cię zmienić, wpłynąć na ciebie. Że przecież kiedy zaczynaliśmy być razem zauważyłabym, zapalałoby się światełko ostrzegawcze. Nie jestem naiwna, a nasze małżeństwo nie było moim pierwszym związkiem.
Poznałam twoich rodziców. „Normalna” rodzina. Wykształceni, otwarci. Co dwa tygodnie urządzali przyjęcia dla znajomych. Twój tata trochę bardziej wycofany, bardziej cichy. Mama towarzyska, uśmiechnięta. Polubiłam ich, oni polubili mnie. Nigdy nam się nie narzucali, nigdy nie wchodzili z butami w nasze wspólne życie. Nigdy nie naciskali na to byśmy z nimi spędzali niedzielne popołudnia czy wszystkie święta. Ceniłam ich za to i za spokojną, kulturalną, choć mocno zdawkową rozmowę.
Potem zaczęłam zauważać szczegóły. Że on trochę za bardzo krytyczny w stosunku do swojej żony, czasem jedną, złośliwą uwagą potrafił sprawić jej przykrość w obecności rodziny, znajomych. Że ona bywała dziwnie zalękniona, gdy zdarzało jej się zrobić coś, z czego jak mówiła „mąż nie byłby zadowolony”. Kiedyś, na samym początku małżeństwa przyniosła nam kosz owoców. Myślałam, że to z dobroci serca, ale potem zrozumiałam – bała się reakcji twojego taty, tego, że kupiła ich za dużo do domu, dla nich. I próbowała oddać nam choć połowę, byle on się nie zdenerwował. Wtedy uznałam to za dziwactwo, nie przywiązałam do tego większej uwagi. Dziś już znam prawdę. To ty mnie jej nauczyłeś. Kiedy się pobraliśmy, ustaliłeś zasady, które obowiązywały również między nimi. I zacząłeś je konsekwentnie, krok po kroku wprowadzać.
Zaczęło się od wspólnego konta. To normalna sprawa w małżeństwie. Oczywiście, że się zgodziłam, by moja pensja wpływała na nasze wspólne konto. Mamy, co mamy razem i razem tym dysponujemy. Dziwnie poczułam się dopiero wtedy, gdy na koniec miesiąca usiadłeś ze mną przy wyciągu z naszego rachunku i ołówkiem zaznaczałeś każdy mój „podejrzany” wydatek. „Kawa za 14 złotych? Gdzie? Z kim? Naprawdę, musisz chodzić do kawiarni?” – pytałeś, a ja czułam się coraz bardziej głupio i coraz bardziej winna. „Z czego były te majtki za taką cenę” – prosiłeś, niby żartem, o wyjaśnienia, a ja sztywniałam w fotelu na pół czując, że „coś jest nie tak”, na pół zarzucając sobie trwonienie wspólnych pieniędzy na głupoty.
Ale przecież, nie powodziło nam się źle, wręcz przeciwnie. Ty zarabiałeś dużo więcej, ale moja pensja również zasilała nasze konto. Jednak nie protestowałam. Po trzech miesiącach nauczyłam się sama zwracać uwagę na to, by nie wydawać „na głupoty”. A raczej, ukrywać wydatki, co do których mógłbyś mieć wątpliwości. Z czasem było ich coraz mniej.