Go to content

Nie wierzę w instytucję małżeństwa. Jest ono mocno przereklamowane

Fot. iStock / Valery Kudryavtsev

Pod swoim ostatnim tekstem o tym, że presja pierścionka i wyjścia za mąż mnie przeraża, znalazłam komentarz, że są kobiety, które chcą założyć rodzinę i nie ma w tym nic złego. I jasne, że nie ma. Zło pojawia się, jeśli chcą to zrobić za wszelką cenę i jedynym dla nich źródłem szczęścia staje się: mąż, dzieci i mieszkanie na kredyt. Nie ma nic więcej. Tylko to. Nikt mi nie powie, że taka kobieta już na wieki wieków amen będzie szczęśliwa. No za diabła nie będzie, zwłaszcza gdy dzieci pójdą w świat, a ona zostanie z facetem, którego zaciągnęła pod ołtarz, bo marzyła o rodzinie.

Małżeństwo jest przereklamowane. Takie jest moje zdanie. Szczerze zazdroszczę parom, które nigdy na ślub się nie zdecydowały i żyją razem bez potrzeby sankcjonowania związku, z pełnym poczuciem zaufania, że nie muszą mieć na papierze potwierdzenia, jak bardzo się kochają. Tyle, że do tego trzeba cholernej dojrzałości. W końcu, która z nas mając 20 kilka lat nie poczuła się wyjątkowo, gdy on o rękę poprosił. Pomyślałaś: „Matko, jak on mnie kocha, traktuje mnie poważnie, chce ze mną spędzić resztę życia”. Ale, że my na to dowodu potrzebujemy? To tylko świadczyło o naszej szczenięcej naiwności, która podpowiadała: „No teraz, to będziecie szczęśliwi na zawsze razem”. Ja pierdolę, a potem rach ciach – zdrada, kłamstwa, przemoc, nuda, rutyna, romans, rozwód. No dobra, może nie jest to aż takie proste, ale to scenariusz wielu małżeństw, w których nie zawsze dochodzi do rozwodu, bo przecież w imię dobra dzieci, poświęcamy własne szczęście. Czekamy aż będą większe, same stworzą patologiczne jak nasze związki. I wcale nie chodzi mi o alkohol i agresję, tylko brak zrozumienia, akceptacji i faktycznej radości z bycia razem. Trzyma nas raczej poczucie obowiązku, niż to, co wydawało się na początku, esencją każdego „bycia razem”.

Spotkałam się jakiś czas temu z przyjaciółką, która stwierdziła: „Wiesz co, obligatoryjnie powinno być tak, że pary z 10-letnim małżeńskim stażem, weryfikują swoje uczucia i określają, czy chcą być razem czy nie. I żeby odbywało się to bez żadnego ostracyzmu, po prostu – naturalna kolej rzeczy”. Hmm, mi osobiście bardzo się ten pomysł spodobał, bo przecież to często zmora każdego małżeństwa. Poznają się, zakochują się w sobie, a raczej są pod wzajemnym swoim urokiem, idą ze sobą do łóżka i wydaje im się, że to już twarda podstawa do tego, by spędzić ze sobą resztę życia. A gdzie czas na to, żeby siebie poznać, żeby sprawdzić, czy mamy taki sam pomysł na życie, bo choć on deklaruje, że za tobą pójdzie na koniec świata, to później tym końcem staje się kanapa przed telewizorem, z której nie można go ruszyć.

I okej, nie ma tu potrzeby permanentnego wybielania się i oszukiwania, że jestem lepszy czy lepsza niż w rzeczywistości. Jednak każdy z nas stroi się w barwne piórka, puszy jak paw, byleby pokazać się z jak najlepszej strony, bo to ja chcę być tą wybraną i on chce, żebym była jego.

Tylko co to ma wspólnego z prawdziwym życiem? Otóż kompletnie nic. To zwykła biologia, potrzeba prokreacji, utrzymania gatunku, tak naprawdę niewiele różnimy się pod tym względem od zwierząt. Chcemy kopulować, bo tak podpowiada nam natura. Ale nie, my od razu ubieramy to w szumne uczucia, wielkie emocje i deklaracje na resztę życia. Po kiego diabła, ja się pytam? Nie możemy po prostu pobyć razem? Sprawdzić czy naprawdę jest nam po drodze i nie wmawiać sobie, że on czy ona się zmieni albo (jeszcze lepiej), żeby my go zmienimy jak już tylko zostaniemy małżeństwem?

Małżeństwo jest iluzją obrośniętą przekonaniami, że do tego, by być żoną i mężem zostaliśmy stworzeni. Serio w to wierzycie? Teraz, po 15-tu, czasami 20-tu latach małżeństwa? Że to jedyna droga, którą powinniśmy kroczyć?

Obserwuję moich znajomych – kobiety i facetów i wiecie, co najczęściej widzę? Nudę i rozczarowanie, do którego nikt się nie chce przyznać. Bo nadal udajemy, że jest cudownie. Okej, powiem, że on mnie wkurwia, a ona doprowadza do szału i brak jej luzu i dystansu, ale na pytanie, które często zadaję: „A co będzie, jak dzieci już wyjdą z domu?”, zapada krępujące milczenie. Bo czy będziemy potrafili odnaleźć siebie nawzajem? Czy nadal będziemy dla siebie atrakcyjni? Czy może tak skupimy się na dorosłym życiu dzieci, że ominiemy ten niewygodny temat, bo przecież lepiej zająć się wnukami, niż zmierzyć z trupami pochowanymi głęboko w szafie.

I niech mnie piorun jasny strzeli, jeśli kogokolwiek namawiałabym do porzucenia w tym momencie małżeństwa. Bardziej chodzi mi o refleksję, w którym miejscu jesteśmy? Czy to małżeństwo naprawdę jest nam do szczęścia niezbędne. Już dawno porzuciłam myśl, że coś jest nam dane na zawsze, zwłaszcza jeśli chodzi o drugiego człowieka. Ten pojawia się w naszym życiu i może też zniknąć, w każdym momencie. Pytanie, z czym my zostaniemy?

Małżeństwo nie jest receptą na szczęśliwe życie, co więcej uważam, że tworzy szczęście iluzoryczne, a my chętnie tej iluzji ulegamy, bo nie musimy nic więcej. Mam męża, dzieci, dom – jestem szczęśliwa. Jakby to było takie łatwe. Definicja szczęścia w wydaniu prospołecznym. Gdyby tak faktycznie było, to przecież wszyscy bylibyśmy zadowoleni z życia, uśmiechnięci i radośni, a żadne problem by nas nie przytłaczał. A przecież tak nie jest. Matki powtarzają: „Musisz znaleźć sobie męża”, a ojcowie mówią: „Znajdź sobie miłą i spokojną, nie taką jak twoja matka”. Tyle, że oni najczęściej te matki znajdują. A my chętnie w tę rolę wchodzimy.

Małżeństwo jest przereklamowane. Jest martwą skorupą, w której zostajemy zamknięci i gdzie niczego więcej poza praniem, sprzątaniem, zdawkową rozmową i seksem, który daje minimum satysfakcji, nie musimy. Bo w końcu jesteśmy razem. Do końca życia. A że każde ze swoim pomysłem na szczęście w wieku 40 lat, to już zupełnie inna sprawa. O tym się nie mówi. Stan rzeczy się milcząco akceptuje, jakby nie można było inaczej. Tylko, że można i ta świadomość boli najbardziej. Jak macie ochotę, pomyślcie o tym.