Drogi Mężczyzno mojego życia!
Wróć, nieaktualne. Może powinnam napisać: „największa pomyłko mojego życia”? Oj, nie, trąci komizmem i ani odrobinę dramatem. A między nami bywało dramatycznie. Przynajmniej tak to wygląda z mojej strony. Bo ciebie o głębszą refleksję nad naszym związkiem nie posądzam. Nie bój się, nie będę okrutna. Dla siebie, rzecz jasna. No i – umówmy się, wcale nie jesteś już ważny. A moje życie jeszcze się nie skończyło. Skąd mam wiedzieć, że nie będzie w nim innych mężczyzn? Ja nawet mam nadzieję, że będą. Ktoś powinien zatrzeć po tobie to złe wrażenie.
Dlaczego tyle czasu zajęło mi zrozumienie tej smutnej prawdy? Dlaczego tak długo broniłam się przed tym, co czułam od dawna? TY SIĘ NIE ZMIENISZ. Żadne „po ślubie będzie inny”, ani jedno „Facet musi dojrzeć”, i wcale nie „kiedy pojawią się dzieci, sam zrozumie”. Jesteś najlepszym przykładem na to, że jednak SĄ na świecie TACY mężczyźni (OK – ludzie), którzy NIGDY nie zrozumieją i NIGDY się nie zmienią.
Nie, nie mam pretensji, to jest gdzieś tam w środku Ciebie i nic na to przecież nie poradzisz. Gdybyś mógł coś na to poradzić, zmieniłbyś się, po prostu. A może ja nie byłam dla ciebie żadną motywacją? Kochałeś? Kochałeś, bo było ci wygodnie. Kochałeś o tyle, o ile. O ile nie trzeba było zacząć żyć „naprawdę” w całej tej prozie rodzinnego, małżeńskiego życia („Kino? Teatr? Zorganizuj coś, ja nie mam czasu”), z dzieckiem („Nie zostanę z nim sam, nie ma mowy”), kredytem, sprzątaniem („Ale tu jest syf, chyba źle sobie zorganizowałaś pracę, skoro tłumaczysz w domu i nie możesz tego posprzątać”), zmywaniem („Ja dziś tej zmywarki nie rozładuję”) i praniem („Proszę moje rzeczy prać najpierw, dziecko mogą poczekać”, z planowaniem wakacji (znowu – „Zorganizuj coś, ale tam nie pojadę”) i organizowaniem zabawy trzylatkowi („przecież się bawi”), z podcieraniem pup i nosów w chorobie („nie mogę się nim zająć, boli mnie głowa”, „dziś go nie przewinę”), z zakupami…
Wina jest moja, przyznaję. Sama sobie ciebie wybrałam, sama, własną piersią dokarmiałam twój egoizm, sama dałam ci przyzwolenie na to, żeby moje szczęście zepchnąć gdzieś, na boczne tory, na później, na „kiedyś”.
Godziłam się dać ci wszystko, a w zamian dostawać jakąś mikro cząsteczkę uczucia, twoje przyzwolenie na to, by organizować ci życie, zapełniać ci samotność. Tobie zawsze musiał ktoś organizować życie i wypełniać samotność, że też nie wpadłam na to wcześniej… Ja już nie chcę tego robić.
Nie, nie zostałam teraz „walczącą feministką”. FEMINISTKA. Już sam dźwięk tego słowa działał na ciebie jak groźba kastracji. Z pogardą mówiłeś o moich koleżankach, którym ja skrycie zazdrościłam, że nie boją się być same. Że wolą dobrą książkę, wystawę i obecność kota od życia z mężczyzną, z którym nie są szczęśliwe.
Żałuję. Bardzo. Nie, nie tego, że się nie udało. Tu nic nie miało prawa „się udać”. Szczęśliwy związek nigdy nie jest dziełem przypadku, ale wypadkową uczucia, zrozumienia, akceptacji naszej odmienności i chęci. Chęci pomocy, kiedy jedno z nas już nie ma siły. Świadomości, że tu współpraca jest niezbędna. Że nie ma miejsca na twój egoizm, za to empatia nie zaszkodzi.
Żałuję, bo szkoda mi tego czasu, który mogłabym spędzić z kimś innym, dzięki komu byłabym dziś dalej, miałabym więcej. Wiem, że nie zrozumiesz, bo tu nie chodzi o pieniądze, ale o emocje. O poczucie bezpieczeństwa. O pewność, że będziesz, a nie, kolejny raz – zawiedziesz, bo znowu ktoś był ważniejszy niż żona i dziecko.
Żal mi siebie z tych wszystkich momentów, kiedy płakałam z bezsilności, kiedy niewidzialna dla ciebie, balansowałam na granicy wytrzymałości – fizycznej i psychicznej. Dlaczego? Bo dziecko było chore, a ja, pracując w domu, musiałam zdążyć oddać zlecenie na czas. Bo kiedy mały złapał ospę, a potem zapalenie opon i bardzo płakał, nie wychodziłam prawie miesiąc z domu („Ja z nim sam nie zostanę”). Co mogę powiedzieć? Głupia byłam :).
Bo kiedy chodziłeś na służbowe kolacje, ja sprzątałam zabawki, redagowałam teksty, segregowałam pranie, kąpałam naszego syna, gotowałam obiad na następny dzień, planowałam nasze wydatki, myłam podłogę w kuchni, żebyś nie powiedział znów : „jaki tu syf, nie chcę w tym żyć”. I płakałam.
Żal mi sobót i niedziel, na które (kiedy mały był jeszcze bardzo mały) czekałam jak na zbawienie. Wtedy jeszcze wierzyłam, że twoje „odpoczniesz, a ja się nim zajmę”, nie zostało wypowiedziane tylko po to, by dać mi złudzenie miłości.
Żal w końcu późnych wieczorów, kiedy ubrana w nową bieliznę, z cudownym zapachem na obu nadgarstkach próbowałam na nowo rozpalić tę iskrę, która nas kiedyś spalała w namiętności. A ty, coraz częściej mówiłeś: „Nie wygłupiaj się już, kochaliśmy się w zeszły piątek. Pobiegaj może”. Upokorzenie. Smutek. Ogromny smutek.
W końcu zaczęło boleć. W środku, ale tak, że nie potrafiłam powiedzieć ci co boli. To była moja depresja. Kiedy poszłam do lekarza, a on powiedział: „A dlaczego mąż pani nie pomaga?”, nie wiedziałam co powiedzieć. Dlatego odpowiedziałam jak zawsze: pomaga. To moja wina.
Zawsze tworzyłam tę iluzję. Chyba nie chciałam mieć poczucia porażki, przyznać, jak bardzo inny jest ten obraz na zewnątrz od naszej rzeczywistości. Sam wiesz jednak, że długo tak żyć nie można. Ja nie mogłam. Odeszłam, a ty zdziwiłeś się: „Wierzysz, że beze mnie sobie poradzisz?” No popatrz – miałam rację. Ty się nigdy nie zmienisz. A ja? Zaczynam nowy rozdział. Kto by pomyślał?