Od dwudziestu lat moją miłością jest On. On jest ojcem moich dzieci. On daje mi stabilność finansową i ciepło. On dba o mnie, przynosi kawę do łóżka i godzi się na kolację wegetariańską, chociaż woli mięso. On słucha jednym uchem moich żali i planuje naszą przyszłość. On jest całym moim światem. Zapełnia dziewięćdziesiąt dziewięć szufladek w moim stuszufladkowym sercu. Zostaje jedna. Najważniejsza. Potrzeba. Potrzeba poszukiwania, rozwoju, wzbudzania pożądania, potrzeba traktowania każdej chwili tak, jakby była ostatnią. Potrzeba Jego potrzeby, nierealna, bo On jej nie czuje – jest spełniony w stu procentach…
Pech chciał, że ta jedna jedyna niewypełniona Nim szufladka jest ustawiona w takim miejscu, że najsilniej reaguje na wszystkie bodźce. To ją najczęściej owiewa, omywa i wyżera każda emocja. To ona najszybciej rdzewieje. Wykrzywia się i zniekształca, roznosząc swoją korozję na te sąsiadujące z nią, a one – na kolejne, które po pewnym czasie wskutek pokrzywienia blokują się i nie dadzą otworzyć… Wiem o tym tylko ja, ale czują wszyscy wokół, mój ból rodzi gniew, frustrację i niszczy najbliższy mi świat.
Długo bałam się zajrzeć do mojej szufladki. Łudziłam się, że może jeśli zaczekam wystarczająco długo, to coś w niej wyrośnie. A kiedy wreszcie odważyłam się tam zajrzeć… Była pusta. I ta pewność, ta ostateczna utrata nadziei, bolała tak bardzo, że przestałam dbać o moje serce. Wrzucałam w szufladki byle co, gdzie popadło, jadłam cudzą potrzebę, wyrywałam uchwyty, kiedy coś się zacinało i odginałam prowadnice, gdy zbyt mocno się krzywiły, nie bacząc na to, że niszczę coraz bardziej kruchy stelaż.
Zepsułam wszystko. Zostało szesnaście sprawnych szufladek, bo pozostałe osiemdziesiąt cztery na przemian ziały pustką lub straszyły smrodem gnijących resztek.
Powiedziałam Mu, że to koniec. Że umarłam. A On bez słowa zakasał rękawy i zaczął czyścić moje pokiereszowane serduszko… Nie zmienił się. nie zaczął mnie potrzebować. Robił to samo, co przez dwadzieścia lat. Dzień po dniu rył śrubokrętem zapchane szczelinki, otwierał, wyrzucał zgniłe wspomnienia, czyścił i prostował, co się dało. Czasami się nie dało. Bolało wtedy tak, że marzyłam, żeby mi ktoś powyrywał wszystkie sto szufladek, aż do ostatniej. On się nie zmienił… Ale zmieniłam się ja. Przestałam oczekiwać. Przestałam potrzebować. Sięgnęłam dna. Nie interesował mnie stary kredens własnego serca. Jedynym, co robiłam, było topienie cholerstwa w morzu alkoholu. O dziwo – dzięki temu się odkaziło… Wtedy On pomalutku wysuwał kolejne szufladki i przecierał je do sucha. Z czasem zaczęłam mu w tym pomagać. Kiedy coś haczyło delikatnie podważaliśmy, odkręcaliśmy, poprawialiśmy… Zapełnialiśmy komórka po komórce, rozmawiając o najdrobniejszych skrawkach…
Bywało, że kłóciliśmy się, męczyliśmy ze sobą, gryźliśmy i szarpaliśmy, niszcząc dwa czy trzy świeżo wyreperowane fronty. Ale jednak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu… Z szesnastu ledwie sprawnych szufladek utkaliśmy zdrowe siedemdziesiąt cztery, potem dziewięćdziesiąt dwie… Na tych ostatnich On nawet odciskał już pocałunki. Wreszcie została jedna. Pusta. Dziurawa. Jak zawsze. Zajrzałam tam nawet, dla pewności. Nic. Hulające przez szczeliny powietrze.
Zamknęłam szufladkę na klucz. Mam go tylko ja. Kiedy jest mi bardzo źle, chowam się właśnie tam. W jedynym pustym miejscu mojego zaborczego serca. Jest jak pryzmat –zapełnione emocjami dziewięćdziesiąt dziewięć szufladek rozszczepia na kolejny milion doznań… I mogę tym sterować, dokładając coś do nich, albo wyjmując, generując kolejne wspomnienia, kolejne dobre myśli, spełnione potrzeby… Taka rozproszona energia daje tysiąc razy więcej ciepła, światła, blasku i magii niż zamknięte w popsutej szufladce choćby największe serce. Potrzebuję tej pustej szufladki. Po to, żeby czasami zapełniać ją swoją własną potrzebą. Dziewięćdziesiąt dziewięć zapełnionych szufladek plus ta jedna – to sto procent miłości. To takie proste… Od dwudziestu lat On jest moją miłością. Od niedawna rozumiem, jak jest doskonały. Kocham Cię, Mężu.