Go to content

„Miłość umierała w ciszy. W dniu, w którym się wyprowadził, po raz pierwszy usłyszałam swój oddech

Mój związek umierał przez ostatnie 3 lata. Każdego dnia byłam sama, pomimo tego, że w naszym mieszkaniu ciągle było dużo ludzi. Nauczyłam się żyć pod dyktando.

Racje zawsze były jego racjami, a kiedy był rozdrażniony nie mogłam się odzywać, bo to denerwowało go jeszcze bardziej. Na spotkaniach był duszą towarzystwa, jednak nie z moją rodziną, w mieszkaniu moich rodziców siedział i obserwował wszystkich czekając na wyjście. Próbowałam to samotne życie jakoś ogarniać, bo pojawiło się dziecko (córka ma 4 lata), nowy, niestety wspólny dom, kredyt. Wcześniej mieszkaliśmy w moim mieszkaniu.

Pół roku temu zdecydowałam się odejść. Wielokrotnie mówiłam mu o tym, że jak się nie zmieni, to zostanie sam. Myślał, że się z nim droczę, a ja nie mogłam już dłużej znieść nieustającej krytyki i ciągłych haseł: „nie jesteś idealna, dąż do perfekcji”.

„Powiedz mi, co mam zrobić, bo nie będę się przed Tobą płaszczył” – powtarzał, kiedy próbowałam rozmawiać o naszej relacji.

Teoretycznie w dniu, w którym się wyprowadził powinnam poczuć pustkę, smutek, a ja dopiero wtedy usłyszałam swój własny oddech. Córka nawet się nie zorientowała, że się wyprowadził, takim gościem był w domu.

Dzisiaj minęło pół roku, pół roku szarpania się, szantażowania mnie w kwestii domu. I przyszedł czas kiedy zaczęłam się na wszystko godzić, żeby dał mi święty spokój. Sytuacja była tak napięta, że mój tata z nerwów dostał zawału. Zgodziłam się na wszystko. Sama wyprowadziłam się z dzieckiem i psem. Stracił kontrole nade mną, nie mógł już wpadać o każdej porze, nie wiedział co robię. Dzisiaj wysyła mi tylko smsy związane z pieniędzmi i pogrywa dzieckiem do którego czasem wpada, a ja nigdy nie wiem gdzie jest z córką, ani o której będzie z powrotem, mimo że wyznaczam godziny. Takie mamy prawo. Dopóki nie będzie wyroku sadowego, nic nie mogę. Wczoraj pojechałam do naszego wspólnego domu zabrać resztę swoich rzeczy. Okazało się, że on się znowu do niego wprowadził, niby na okres jego sprzedaży.

Na mój widok ledwo trzymał się na na nogach ze złości. Zaczął mnie przy 4 latce wyzywać od szmat i kazał „wy..dalać”, tłumacząc dziecku, że się zdenerwował na mój widok. Gdyby mnie poinformował, że wrócił do domu, na pewno nie przyszłabym bez uprzedzenia, zwłaszcza podczas jej obecności. Byłam tak sparaliżowana po tych tekstach, że stałam jak wryta, czekając na córkę.

Wróciłam do domu i nie mogłam przestać o tej sytuacji myśleć. Zaczęłam mieć do siebie pretensję tłumacząc sobie jego zachowanie i choć logika podpowiadała, że nie ma prawa tak do mnie mówić i traktować – to poczucie winy było przerażające. Co jeśli to wszystko moja wina? Dlaczego ja w ogóle mam do siebie pretensje? Tyle lat męczarni, bez żadnego wsparcia, a ja rozmyślam, że być może to ja wszystko zepsułam, że może powinnam go przeprosić…

Ten stan na szczęście nie potrwał długo, jego sms sprowadził mnie na ziemię. Ma jeden cel: „zabrać mi wszystko, na co nie zasłużyłam”. Nie zasłużyłam… Jestem przerażona, dźwigam uśmiech na ustach dla córki i taty, okłamuje wszystkich. Zarywam twardziela, a tak naprawdę jestem już psychicznym wrakiem…