Pamiętam, jaką miałeś na sobie koszulę, kiedy cedziłeś do mnie przez zęby te wszystkie słowa. Znam na pamięć rysy twojej twarzy, są jak maska, która wprawia mnie w obrzydzenie. Jak żywa ilustracja tego, od czego chciałabym uciec najdalej, jak to możliwe. A ja, jak w złym śnie, stoję i nie mogę się ruszyć. Związujesz mi ręce i nogi, chociaż nawet mnie nie dotykasz. Czuję, jak twoja obojętność kopie mnie w kolana. Klęczę , a jakaś już obca część mnie powtarza, że przecież warto jeszcze zawalczyć. Że nie takiego życia chciałam, że dzieciaki tak za tobą szaleją. Powtarza to, co tak mocno sama ułożyłam w swojej głowie: a co, jeśli twoja słabość zabije tę miłość? Przecież gdyby nie ty, nie bylibyście dziś tutaj. To tobie babo się coś nie podoba…
– Nie wyprowadzę się, i co mi zrobisz…? Co?
Milczę i z całych sił powstrzymuję łzy. Ale się nie udaje. Nic ci nie zrobię, bo nie mam ani dokąd pójść, ani za co. Nie mam przecież odłożonych pieniędzy na kaucję, ani na ciężarówkę, która przewiezie piętrowe łóżko dzieci i resztkę ich dzieciństwa. Mam za to kota, którego nienawidzisz, bo przecież okazał się obowiązkiem, potem jeszcze się zestarzał, zrobił się kłopotliwy. A taki był niego słodki kociak kiedyś, kto by pomyślał, że tak się to skończy… Dopiero teraz rozumiem, co to znaczy życiowy „bagaż”, czasem tak bardzo dosłownie.
Cztery miesiące później siedzimy na beżowej kanapie u psychoterapeuty po raz pierwszy. Będziemy tam przychodzić bardzo długo. Naprawdę nie wiem po co (tak myślę dzisiaj, wtedy wierzę, że to najlepsze, co spotkało mnie od lat). Ty, jak się później okaże, chodzisz tam, „bo ci zależy” – choć nie wiadomo na czym, na kim i dlaczego. Nic więcej przez te miesiące nie wypłynie z twoich ust, ani z serca. Raz powiesz, że mnie kochasz. Te słowa mają mi wystarczyć. Nie wystarczają. Bo te dziesięć lat nauczyło mnie widzieć.
Dzień po dniu, dorastałam to tego, by zrozumieć, że:
– sama miłość nie wystarczy
Kiedy nic nie stoi za tym słowem, nawet ono przestaje brzmieć, jak prawdziwe. Trzeba tylko czasu.
Zastanawiam się dzisiaj, dlaczego, gdy jesteśmy młodzi z taką łatwością przychodzi nam kochać. Jak wiele jesteśmy gotowi nie wiedzieć, odkładać na potem. Jak bardzo my, kobiety kochamy mydlić sobie oczy. Dopiero teraz widzę, że to nie ty się nagle zmieniłeś. Że zawsze w naszym domu było źle.
I że zmieniło się tylko jedno, ja już nie chciałam żyć źle. Dorosłam do tego, by nie nieść na plecach odpowiedzialności za twoje wybory.
– nie można pozwolić się krzywdzić,
nawet w imię miłości i nawet, gdy ta krzywda ukrywa się za maską.
– ty i tak nie zauważysz, jak płakałam w poduszkę,
a gdy ci o tym opowiem – nie przeprosisz mnie, nie przytulisz, nie zmienisz niczego, bo nic nie czujesz. Choć nie umiesz tego przyznać chyba przed samym sobą. Terapeuci mówią, że nie powinno się mówić „zawsze” i „nigdy”. Ale kiedy przez dziesięć lat prosisz o coś i to się nie zdarza, nie sposób zapomnieć tych słów.
– nie chcę już kolejnych słów, które nic nie znaczą,
którymi rozpaczliwie się karmiłam. Które zaplatałam w zgrabne usprawiedliwienia.
Na końcu każdej obietnicy od zawsze czeka na mnie tylko rozczarowanie i kolejna obietnica. Każdy ma swoją granicę. Ja doszłam do swojej.
– nie chciałam mieć dzieci,
tylko rodzinę. Na pewno nie mam rodziny, od początku jesteśmy rodziną rozbitą, niekompletną. Jedyną pewną funkcją, jaką umiem w niej odnaleźć jest bycie matką. Byłam nią na długo przed tym, jak urodziły się dzieci. Wiem, że sama zbyt chętnie ją przyjęłam. Zupełnie jak nagrodę.
Wiesz, naprawdę tak bardzo chciałam stworzyć ci dom. I wiem, że to był mój błąd. Jednak mam do ciebie żal, że przez te wszystkie lata ani razu nie powiedziałeś, że nie tego chcesz w życiu.
Dziś czuje się jakbyś mnie oszukał. Choć przybierasz miejsce ofiary w naszym małżeńskim sądzie, choć mówisz o naszym życiu, jak o wielkim poświęceniu z twojej strony – ja czuję inaczej. Nie chcę byś znów wpędzał mnie w poczucie winy. Dziś myślę, że nie masz prawa, że przecież ja budowałam tyle lat swoje życie na iluzji, którą pod wpływem chwili stworzyłeś.
– nie da się budować na nowo, kiedy stoisz na olbrzymiej ruinie
Najpierw musi wjechać ciężki sprzęt, usunąć wszystko, co zrzucaliśmy tu oboje przez te wszystkie lata. I wiem, że nie wjedzie, przecież nie chcesz wziąć do ręki nawet łopaty.
Potem trzeba zaplanować, co zbudujemy. Ja nie chcę odbudowywać tego samego domu, który stał tu kiedyś. Tego, który runął. I musisz o tym wiedzieć.
Zanim przyszliśmy na tę kanapę, przez cztery miesiące topiłeś mnie w swojej złości. I wiesz co, dopiero wtedy zaczęłam myśleć o tobie źle. Dopiero wtedy, a nie przez te dziesięć lat, kiedy kazałeś mi prosić o uwagę, o sprzątniecie kubka czy o seks. Wtedy tak mocno wierzyłam, że sama udźwignę cały świat. I że tak bardzo mnie potrzebujesz.
Dobrze jest czuć się potrzebnym.
Ale nawet człowiek, którego godność czołga się po podłodze, mówi kiedyś dość. Zazwyczaj dzieje się to dopiero wtedy, gdy sam potrzebuje dłoni, która go uniesie. A kiedy leży tak zbyt długo i nic się nie dzieje, rozumie, że może na tej podłodze umrzeć albo po prostu wstać o własnych siłach.
I wiesz, czego się wtedy uczy? Że kiedy znowu upadnie, musi wstać od razu sam, bo nie ma na kogo czekać. I tego, żeby nie zbliżać do tych, którzy chcą go przewrócić. Po prostu.
Nie wiem, czy jutro usiądę na beżowej kanapie. Nie chcę już tam chodzić. A może po prostu nie chcę już tam chodzić z Tobą?
Przez te kilka miesięcy ani razu nie powiedziałeś, że mnie kochasz. Jakby na złość tkwiłeś w naszym starym życiu, na przekór, żebym znów musiała na coś czekać.
Nigdy nie chciałam cię takiego widzieć, jak wtedy, gdy powiedziałam: odchodzę. Pamiętam, że miałeś na sobie koszulę w kratkę, tę którą dałam ci na święta – granatowo-czerowną. Szlag trafił wielką miłość, przywiązanie i wszystkie bajki o miłości. Nie prosiłeś, nie przepraszałeś, nie chciałeś. Tylko nienawidziłeś, każdy mięsień twojej twarzy wypełniony był nienawiścią i żądzą zemsty. Mówisz mi, że to nieprawda – a potem dodajesz, że miałeś do tego prawo, że każdy by miał. Jezu, ile ja bym dała, żeby nie widzieć wtedy twojej twarzy, pustej, wyrachowanej.
Powiedziałeś rzeczy, których się nie zapomina – na żadnej terapii. Nie ma na świecie tylu kwiatów. I naprawdę nie wiem, czy są ludzie, którzy nawet ciężką pracą, potrafią od nich uwolnić głowę.
Nie umiem jeszcze odchodzić, chyba dopiero się tego uczę. Ale nauczyłam się pierwszego, najważniejszego – już nie oczekuję. Jutro nauczę się z tym żyć.
(Kiedyś) twoja M.