Wiesz, czasami myślę o tobie w nocy. Tyle czasu minęło i tyle rzeczy zatarło. Kiedyś myślałam, że nie przeżyję ani jednego dnia nie myśląc o tobie. Przecież rozstawaliśmy się kilka razy. Choć rozstawaliśmy, to złe słowo, bo tak naprawdę nigdy nie byliśmy razem. Mieliśmy swoje osobne światy, wspólny łączył nas czasami jednym łóżkiem, jedną sypialnią, skradzioną godziną w ciągu dnia albo bardzo późną nocą. A później każde z nas wracało do swoich rodzin, dzieci żon i mężów.
To taka chwila, kiedy cierpnie ci skóra, kiedy nie panujesz nad swoim ciałem, a drżenie kolan – tak śmieszne i banalne w tego typu opowieściach, staje się nagle realne, bo twoim udziałem. Nie mogłam od ciebie oderwać oczu. Było w tobie coś tak magnetyzującego… Jakby przestrzeń zamknęła się tylko między nami, wygasły dźwięki, zapachy. Nigdy wcześniej, ani też później tego nie doświadczyłam. Stałam, ktoś coś do mnie mówił, a ja nie wiedziałam nic. Nie widziałeś mnie wtedy. Kilka lat później ci o tym opowiedziałam. Zresztą tak, jak ja nie wiedziałam, kiedy mnie pierwszy raz zobaczyłeś. Wysiadającą z auta. Pamiętałeś nawet jakiego koloru sukienkę wtedy miałam na sobie. A ja ciebie nie pamiętałam. Tego dnia pewnie spieszyłam się do pracy, bo mój syn ociągał się z wyjściem do przedszkola, do córki spóźniła się niania. Zaaferowana własnym życiem nawet się nie rozejrzałam. A może zyskalibyśmy kilka wspólnych chwil więcej, gdybym wtedy podniosła głowę, albo gdybyś ty na mnie spojrzał, kiedy wpatrywałam się w ciebie zupełnie nie rozumiejąc, co się stało, kim jesteś, skąd się wziąłeś. Może tamten moment byłby lepszy od tego, co przyszedł.
To takie oczywiste, że nasze drogi kiedyś musiały się zejść. Ale wiesz, że tego unikałam. Moje ciało drżało na myśl o tym, że moglibyśmy zostać – ot tak, znajomymi. Podałeś mi rękę i choć było ciemno widziałam te twoje ciemne oczy wpatrujące się w moje tak uważnie. Przytrzymałeś ją trochę dłużej, ale wtedy chciałam myśleć, że tylko mi się wydawało.
Wiesz to takie uczucie, kiedy tak bardzo za czymś tęsknisz, kiedy całe twoje życie okazuje się być czekaniem na ciebie. Kiedy zdajesz sobie sprawę, że wszystko, co dotychczas czułaś jest niczym w porównaniu z szaleństwem, jakie cię ogarnia. Z emocjami napełniającymi cię po sam brzeg. Starałam się na ciebie nie patrzeć. Zaczepiłeś mnie tylko, jak już wychodziliśmy. Zapytałeś o jakąś głupotę, kompletnie bez sensu i składu, żebym ja mogła przez kolejne dni zastanawiać się, co co chodziło, dlaczego, po co?
Dzieci chciały naleśniki, mąż wracał z pracy, a ja szukałam chwili ciszy, żeby się skupić, żeby pomyśleć o tobie. Nic nie wiedziałam, oprócz tego, że masz żonę, piękną córkę, ciemne oczy, w których mogłabym utonąć, ciepły głos i taką delikatną męskość. Głupia – delikatną męskość – myślałam. Co ty sobie wyobrażasz, ale za chwilę samą siebie uspokajałam – przecież to tylko myśli, fantazje, wariacje o tym, kiedy znowu cię spotkam, co powiem, co ty powiesz. Marzyłam, żebyś mnie przytulił, a później rozbierał powoli, żebym mogła dotknąć każdego skrawka twojej skóry, zagubić się w twoim zapachu, oddechu. Pozwolić tobie pokierować przez te kilka chwil moim życiem, oddać je w twoje ręce.
Jasne, że ochłonęłam. Wróciłam do swojej codzienności. Przedszkole, praca, dom, fajny mąż. Niczego mi nie brakowało, ale twoja obecność obudziła gdzieś głęboko ukrywane pragnienia. Demony, o których zapomniałam.
Pierwszy raz kochaliśmy się w lesie. Wyszliśmy każde osobno ze wspólnej imprezy. Bez słowa porozumienia. Nasze ciała krzyczały z tęsknoty, z potrzeby bycia razem. Tyle gwiazd wtedy świeciło, patrzyliśmy na nie wspólnie dysząc ciężko, choć nadal byliśmy siebie spragnieni, jakbyśmy czekali na siebie całe życie. To wtedy powiedziałeś „kocham cię”, a ja, że nie chcę tego słyszeć.
Kiedy kilka miesięcy wcześniej wysłałeś mi SMS-a: „Co słychać. R.”. Zamarłam. Nie mogłam złapać oddechu. Jak to co słychać? „Ubieram dzieci, wychodzę właśnie z nimi na spacer”. Byłeś z córką na placu zabaw. Sami. Choć wokół pełno dzieci, innych rodziców. A my spotkaliśmy się niby przypadkiem. Tak niewiele słów musiało paść, a jak tak wiele chciałam o tobie wiedzieć. Ale to wtedy zniknęło napięcie, śmialiśmy się, dotykaliśmy, niby przypadkiem. Jak para dobrych znajomych, którzy siebie lubią. Choć dziś myślę, że tej chemii trudno było nie zauważyć.
Kolejny SMS, telefon. „Chciałem cię usłyszeć. Macie jakieś plany w weekend. Może wyjdziemy razem”. No tak, przecież nic się nie działo. Mieliśmy wspólnych znajomych, my też byliśmy znajomymi. Nic więcej. „Takich jak ty, pewnie ma na pęczki” – mówiłam sobie. Byłam jednym wyrzutem sumienia, bałam się, że zdradza mnie najmniejszy ruch, gest, kiedy o tobie myślałam.
Ale mój mąż był wtedy daleko. Może zawsze był. Dopiero twoja bliskość mi to uświadomiła. Ale to nie jest usprawiedliwienie. Kochał mnie. Było nam dobrze, choć bez jakiś fajerwerków, fajny, spokojny związek, w którym bardzo lubiliśmy siebie nawzajem.
Ale tej tęsknoty nigdy z nim nie doświadczyłam. Nigdy nie pragnęłam go w taki łapczywy sposób, jakby to on był źródłem mojego oddechu, krwiobiegu. Nigdy nie myślałam o tym, że go zdradzę, że zjawi się ktoś, kto wyrwie mnie tak brutalnie z tej przecież wygodnej codzienności. Przecież byłeś tylko fantazją, co prawda realną, ale nadal tylko fantazją, która jednak postanowiła się ziścić.
Czasami, kiedy leżeliśmy gdzieś pod osłoną nocą mówiłeś, jakby wyglądał nasz dom. Przytulałeś i opowiadałeś o zapachach, o kolorach, o smakach. O tym, co byśmy zjedli na kolację, jak budziłbyś mnie wcześnie, żeby zatrzymać na dłużej przy sobie.
Uśmiechaliśmy się do tych myśli, głęboko czując, że to nierealne, że nie może się spełnić. Ale nie potrafiliśmy przestać. Znikaliśmy ze swojego życia na kilka miesięcy, by znowu do siebie wracać przez kilka tygodni.
Pamiętam tę noc, kiedy krzyczałeś do telefonu, że masz dość, że już tak nie możesz, że chcesz mnie teraz i tutaj, żeby wszyscy wiedzieli… „Wiesz o czym marzę, żeby kiedyś móc się obudzić rano obok ciebie” szeptałeś, a ja przez tę chwilę czułam się szczęśliwa i tak bardzo kochana.
Zabrakło nam odwagi. Obojgu. Ty nie chciałeś niszczyć tego, co zbudowałam, choć sam wiedziałeś, że to, co ty miałeś rozsypywało się w twoich silnych dłoniach. Nie mogłeś tego unieść, ale próbowałeś ratować ze względu na córkę. A ja patrzyłam na swoje dzieci i czasami wieczorem ukradkiem wycierałam swoje łzy. „Co ci jest” – pytał mąż. „Jakiś mam słabszy czas, może to zmęczenie” – odpowiadałam.
Kilka razy myślałam, że to już ostatni raz, ale wracałeś. I ja wracałam, żeby napić się jeszcze z tej studni, żeby nasycić się na kolejne miesiące ciszy. I kiedy wracałam do równowagi, natykaliśmy się na siebie niespodziewanie, a czasami planowanie. W końcu znaliśmy się tak dobrze…
Najtrudniejsza była tęsknota. Kiedy każdy fragment twojego ciała tęskni za tym dotykiem, kiedy tęsknisz za głosem, spojrzeniem, w którym jest zawarte wszystko: „Tęskniłem, kocham, nie wiem”.
Wyjechałam. Ty się rozwiodłeś. Tak, rozumiem, że szanowałeś moją rodzinę, ale nie zawalczyłeś. Nie nacisnąłeś dzwonka do drzwi, nie usłyszałam „Zostań”, choć wiem, że ono było na moje wyciągnięcie ręki… Może ja nie chciałam go usłyszeć.
Tak było prościej. Łatwiej. Zapomniałam wiele szczegółów, ale czasami czuję twój zapach, dotyk, twoją skórę pod moim palcami. I choć to niemądre uśmiecham się do ciebie przez dzielącą nas noc. Napisałam dawno: „Tak bardzo ci życzę, żebyś był szczęśliwy, bo zasługujesz na to, jak mało kto”. Wiem, że jesteś. Cieszę się. Ale czasami tak bardzo tęsknię… Nieodwołalnie.