Go to content

„Chodź, zrobię ci dobrze”. O mężczyźnie, który sprawił, że nie muszę udawać orgazmu

Fot. iStock

Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz udawałam, że jest mi dobrze, a wcale nie było. Wysnułam później teorię, że symulowanie orgazmu jest przedłużeniem odwiecznego problemu kobiet: robienia innym dobrze. Przede wszystkim.

Pierwszy raz. Miałam 15 lat, a kolega z liceum, nad jeziorem włożył mi rękę pod bluzkę, a potem w majtki. Gmerał i gmerał, co mnie trochę krępowało, ale nie umiałam mu powiedzieć, żeby przestał. Jęknęłam, więc kilka razy, żeby zabrał wreszcie tę rękę.

–Ale super, że było ci dobrze – mruknął.

Choć niczego takiego nie powiedziałam.

Potem rozpoczął się korowód licealnych miłostek. Nie miałam szczęścia, przemilczę.
Potem zaczęłam mieć chłopaka. Też nie miałam szczęścia, bo choć miał duże przyrodzenie i potrafił kochać się po kilka razy, brakowało mu finezji.

Jego palce drwala docierały między moje nogi i próbowały rozbudzić wargi sromowe i łechtaczkę. Niezły to był ból, gdy mnie tam tarmosił i naciskał.

– Jesteś jak pustynia– mruknął.

Zapamiętałam.

Nie umiałam mu powiedzieć, co robi źle. Bo wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak robić dobrze. Kobieta rocznik 81. Nie miałyśmy dostępu do internetu, edukacji seksualnej, a chyba żadnej z nas nie przyszło do głowy pytać o to ginekologa.

Potem było ciut lepiej, bywałam zostawiana na granicy. Gdy już prawie, prawie, prawie.

– Bo ty ciągle prawie, no nie dam rady więcej.

Zapamiętałam. Głównie to, że nie warto się dla mnie starać.

Przestałam o tym rozmawiać, po co komuś tłumaczyć

Udawałam z tych samych powodów, dla których może udawały inne kobiety.
Nie zrobić przykrości, nie zrazić, pozwolić, żeby to się już skończyło.
Rozmawiałam z przyjaciółkami. Odkrywałyśmy własne sposoby osiągania orgazmu. Ręka. Własna. Prysznic. Stymulowanie się kawałkiem materiału. Odnajdywałyśmy tempo, rytm, nacisk. Co szczęśliwsze spotykały partnerów, którzy byli gotowi odtworzyć z nimi tę drogę.

Na studiach się zakochałam. Seks nie był naszą mocną stroną. Robiliśmy wokół teatr, żeby za bardzo się nie zbliżyć. Przemoc, seks w przebieralni, w kinie, z rodzicami za drzwiami. Była przygoda, nie było orgazmu. Mojego. Bo jego bywały długie i głośne. Dręczyło mnie jego pytanie: „Ale było ci dobrze?” .
Pod koniec studiów spotkałam swojego przyszłego męża. To był pierwszy raz, gdy czułam z kimś tak wielką chemię. I rzeczywiście, przez dwa lata kochaliśmy się wszędzie, zawsze. Szybko i długo.

Ale nie mogłam dojść do tego cholernego orgazmu.
Przez te dwa lata wypracowaliśmy system. Robiłam sobie dobrze przy nim. Jego to kręciło, mi pozwalało nie udawać.
W końcu jednak zrobiło mi się przykro, bo obwiniał siebie. Co robi źle, czy go nie kręcę, dlaczego. Zadawał tyle pytań, robił taką presję, że znów zaczęłam symulować.
Było mniej fajnie, ale za to bezpiecznie.

Ślub, dziecko, codzienność, kredyty, zmęczenie, znudzenie

Ale byłam dobrą żoną. Nie odmawiałam. Mój facet myślał, że jestem taka hot i cool, a ja robiłam mu loda, żeby on nie dobierał się do mnie. Albo „miałam” orgazm po pięciu minutach. Żeby już się skończyła ta zabawa.

– Ale mamy zajebisty seks – szeptał mi do ucha.

Obudziłam się w dniu swoich 35 urodzin i poczułam, że tak już nie może dłużej być.
Nie chcę. Być dobrą kobietą. Poukładaną, sprzątającą, cierpliwą. Idealną żoną. Matką. Nie chcę.

Brak orgazmu jawił mi się jako moje własne ograniczenie, zduszenie

Nie mam go, bo nic nie umiem puścić. A już najbardziej siebie.
Wytrwałam jeszcze dwa lata. Potem się rozwiedliśmy. A ja spotkałam kochanka idealnego. Jak to się stało?

– mój facet nie był narcyzem. Zauważał. Po którejś z pierwszych naszych nocy rzucił: „Ej, ale po co ty udajesz orgazm”? Nie było w tym pytaniu oceny, pretensji, naigrywania się. Czysta, ludzka ciekawość. Bo po co coś udawać?

Spytałam skąd to wie, a on, że podczas orgazmu kobiecie sztywnieją palce u stóp, a u mnie takie rzeczy się nie dzieją. „Czytałem kiedyś poradnik, jak zrobić kobiecie dobrze” zaśmiał się. „Zresztą jestem czujny, nie ty pierwsza udajesz”.

– wytłumaczył mi, że nawet facet czasem udaje. „Wytrysk to nie zawsze orgazm”. To było uwalniające.

– wspierał moją drogę do wolności. Każdą. Nie skoncentrował się na tym, że nie szczytuję, ale muszę, bo a.) to jemu zrobi dobrze b.) mamy XXI wiek i kobieta musi. Dawał mi za to poczucie bezpieczeństwa. Wyjazdy, intymność, czas. Seks przestał być w życiu przerywnikiem, czy grą, stał się ważną sferą, która wymaga intymności, nastroju.

– zniósł moje śmianie się z tych rytuałów

– był finezyjny. W końcu poczułam co to znaczy czuć delikatne palce między nogami

– szukał ze mną odpowiedniej pozycji. I gdy było już prawie, zatrzymywał się i zaczynał od nowa.

– nie dopytywał co chwila „Ale już?”

– był świetnym partnerem w życiu. Nie testował, nie osaczał, nie sprawdzał, nie grał, nie manipulował. Był. To chyba najlepsze określenie.

– kupował mi wibratory, które wspólnie testowaliśmy.

Pierwszy orgazm miałam na pralce u nas w mieszkaniu. Był krótki, ale i tak wiedziałam, że to to. Kolejny w pozycji „na jeźdźca”. Kolejny zrobił mi dobrze ustami. Puściła tama.

„Weź, to nie ja jestem kochankiem, ty się zmieniłaś” zaśmiał się.

To była prawda. Zmieniłam pracę, niektórych znajomych, byłam bardziej sobą.
W sumie to nie do końca wiadomo co było pierwsze. Wolność osobista czy orgazm.
Wczoraj rozmawiałam z 18– letnią siostrzenicą.

– Ciotka, lubisz pingwinka? Bo matka jak go zobaczyła u mnie w pokoju, prawie umarła na zawał. Co wy, nie używacie wibratorów?

Zaczęłam się śmiać. Pingwinka, magiczną seks zabawkę, stymulator łechtaczkowy dostałam miesiąc temu. Od niego.
Fajnie, że moja osiemnastoletnia siostrzenica już go zna.

Dobrze, że teraz dziewczyny wiedzą szybciej czego chcą.