Go to content

„I chociaż mnie wkurzasz, chociaż nie raz myślę o tym, żeby wyjść i trzasnąć drzwiami, i już nigdy nie wrócić, to kocham cię”

Fot. Unsplash / Alex Hockett / CC0 Public Domain

Tak często cię przeklinam. Myślę sobie: „Rety, o ile moje życie byłoby prostsze, gdyby ciebie w nim nie było”. Jesteś przyczyną moich frustracji, złości. Wkurzasz mnie do granic możliwości, zwłaszcza gdy po raz kolejny mówisz: „zaraz”. A ja wiem, że to twoje „zaraz” wcale za chwilę nie nastąpi, tylko trzeba poczekać, aż dojrzeje, aż ty do niego dojrzejesz.

Patrzę na ciebie ze złością upatrując źródła moich problemów właśnie w tobie. Bo przecież łatwiej się żyje w pojedynkę, nie trzeba tych wszystkich kompromisów, dyskusji, zrzekania się tego, co ja właśnie chcę, żeby ciebie nie krzywdzić. Ile razy myślałam: „A idź ty sobie do diabła”? Marząc, żebyś pewnego dnia nie wrócił do domu, żebym mogła leżeć i nic nie robić, nie mówić, nie słuchać. Bo nie. Bo nie mam nastroju. Bo tak, boli mnie głowa. I nie mogę słuchać, że pewnie to znowu wszystko przez mój okres. Uwierz nie raz miałam ochotę skoczyć ci do krtani….

I patrzę na ciebie, jak śpisz. Padłeś zmęczony po ciężkim dla ciebie dniu. Tak śmiesznie układasz ręce, twarz ci się marszczy. Masz takie ładne brwi, włosy ci trochę posiwiały, może trochę bardziej niż ostatnio, gdy zwróciłam na nie uwagę. Nie przykrywam cię, bo wiem, że nie lubisz spać, gdy ci ciepło, a na dworze przecież duchota. I myślę sobie, że tak rzadko ci mówię, że kocham. Nie,” kocham” mówię często, ale tak automatycznie, jak dzień dobry nad ranem, gdy otwierasz oczy i uśmiechasz się do mnie każdego dnia. Tak, chyba nie było poranka, kiedy byś się nie uśmiechnął. Czasami, gdy wyjeżdżasz, brakuje mi tego uśmiechu, rozglądam się wtedy nieprzytomnie po sypialni zastanawiając się, jak można wstać, gdy nikt do ciebie się nie śmieje, gdy nie mówi wiedząc, że musisz już wstać: „zrobię kawę” i jej zapach dopiero wytrąca z sennego letargu.

I chociaż mnie wkurzasz, chociaż nie raz myślę o tym, żeby wyjść i trzasnąć drzwiami, i już nigdy nie wrócić, to kocham cię.

Kocham cię za ten poranny uśmiech i kawę, nawet tę czasami za mocną.

Kocham cię za pewność, którą dzięki tobie mam, bo wiem, że zawsze mogę na ciebie liczyć, że gdyby mój świat legł w gruzach, ty będziesz tym, który na swoich barkach te gruzy będziesz dla mnie za wszelką cenę trzymał. Będziesz mówił, że jesteś, że przecież ty jesteś, więc musi być dobrze, choćby nie wiadomo, jak źle było.

Kocham cię za to, że znosisz moje nastroje, za pytanie: „Ale o co ci naprawdę chodzi?”, które stawia mnie do pionu i każe zmusić do myślenia i szukania faktycznej przyczyny mojej złości, a nie czepiania się brudnej ścierki w kuchni. Wiesz, że czasami za to pytanie cię nienawidzę, zwłaszcza, gdy chcę jedynie dać upust swojej frustracji, a ty wytrącasz mnie z mojego szału.

Kocham cię za to, że dzięki tobie jestem lepszym człowiekiem. Że uczę się siebie nieustannie pytając siebie, czego chcę, czego mi brak, by nasz związek też był lepszym, by każde z nas o sobie pamiętało. Tak, ty nauczyłeś mnie myśleć o sobie. Powiedziałeś: „zrób coś ze swoim życiem”, gdy kiedyś marudziłam, że wszystko, co robię, jest do dupy. Pomyślałam wtedy: jakim swoim? Przecież teraz jest nasze? Myliłam się, jest nasze życie, ale jest też moje i twoje, nasze przestrzenie i enklawy, gdzie realizujemy wszystko to, czego pragniemy. Chyba nigdy ci nie powiedziałam, że to, gdzie jestem dzisiaj zawdzięczam tobie, bo nigdy nie trzymałeś mnie kurczowo za rękę, pewnego dnia zrozumiałeś, że potrzebuje wolności, że muszę trochę sama, czasami bardziej sama niż razem, żeby móc do ciebie wrócić szczęśliwszą i spokojniejszą.

Kocham cię, bo na mnie czekasz, bo wiesz, że w swoim zapędzeniu w końcu się zatrzymam, że tak mam i muszę lecieć do przodu. Rozumiesz, bo też tak masz, bo nagle dostrzegamy, że się mijamy, że brakuje nam wspólnego czasu i potrafimy usiąść i skupić się na nas, nim byłoby za późno.

Kocham cię, bo pokazujesz mi, że nie wszystkim trzeba się przejmować, nie wszystko brać sobie do serca. Że można powiedzieć: „mam to w dupie” posługując się męską logiką, że dopóki coś się nie wydarzyło, to po co dramatyzować.

Kocham cię, gdy ściskasz mocniej moją rękę na spacerze w tak banalny sposób zaznaczając swoją obecność.

Kocham cię za przyjaźń, którą mi dajesz, za szczerość i zaufanie. I za kłótnie i awantury i zupełnie chwilami odmienne zdania, które potrafimy uszanować dyskutując zacięcie.

I wiesz, kocham cię za to „zaraz”, które zaraz nie następuje, choć nigdy ci się do tego nie przyznam. Bo to jesteś ty w całości.  Z zarostem, którego nie chce ci się golić, z brudną ścierką w łazience, z rozrzuconym w sypialni praniem, ze spóźnieniami i tym, że „za godzinę” rzadko bywa godziną (coś masz z tym poczuciem czasu).

Kocham cię każdego dnia i każdego dnia mocniej. Kocham za to, jakim jesteś ojcem, jak byłeś przy mnie, gdy nasze dzieci opuszczały nasz dom idąc już swoją drogą. I wiesz, nigdy się nie bałam, że gdy ich zabraknie, to nas już nie będzie.

Dzisiaj jesteśmy spokojniejsi, pewniejsi siebie i siebie nawzajem. Ostatnio usłyszałam: „Widać, że wam się dobrze żyje”. I tak, mam dobre życie, to nasze wspólne, za to życie cię kocham.

Może jednak cię przykryję, bo chyba grzmi i burza nadchodzi. Wsunę się obok ciebie i zasnę przytulona do twoich pleców. A rano… rano poczekam na twój uśmiech i zapach kawy.