Okazuję się, że my Polacy nareszcie, jesteśmy w czymś najlepsi! Kupujemy, jak leci i co nam w tv, czy radiu każą. Ważne, żeby było dużo, na wszystkie dolegliwości i żeby pomagało, jak panu na reklamie.
– Z roku na rok, jest coraz gorzej. Ludziom, w żaden sposób nie można przetłumaczyć, że niektóre dolegliwości już na pierwszy rzut oka, wymagają lekarza. Nie słuchają, że jeśli gorączka, utrzymuje się czwarty dzień, a kaszel pogłębia, trzeba iść na wizytę. Nie rozumieją, że większość tych reklam, to skrót z fikcji, najczęściej. No niech pani, sama powie. Zna pani takie leki, które w kilka minut stawiają na nogi, leczą z kataru czy wrzodów żołądka? Nie ma takich cudownych specyfików. A kupowanie wszystkiego, tylko dlatego, że znany aktor polecił a „doktor”, który na co dzień wcale nim nie jest, mówił w reklamie, że tylko to i nic innego, niesie ze sobą ryzyko. Także utraty życia. Utonęliśmy w magii kolorowych, uzdrowicielskich pigułek. To nałóg, plaga, która się coraz groźniej rozprzestrzenia – ostrzega pani Anna, farmaceutka z 20-letnim stażem.
Okres jesienno-zimowy to ten, w którym zdarza się nam chorować częściej. Grypy, zapalenia płuc i oskrzeli, wrzody żołądka, katar, odmrożenia. To również, wzmożony czas wszelkich kampanii reklamowych, zachęcających do leczenia na własną rękę. Okazuję się, że nie potrzeba nam wizyty u specjalisty, zdjęcia rtg płuc czy badań ginekologicznych. Wystarczy, że Pani Marysia zaraz po wieczornym serialu oznajmi, że na wszelkie bolączki tylko jedna, różowa czy zielona pastylka. Od razu z samego rana, stoimy w aptecznej kolejce i kupujemy ze trzy opakowania, bo od przybytku głowa nie boli. Czyżby?
Pragniemy być zdrowi, szczupli, piękni. Apteka to taki nasz azyl, taki magiczny sklep. Wystarczy, zostawić parę stówek. I mieć piękne paznokcie i włosy, spokój i lepszy sen, mniej centymetrów w talii i opaloną cerę, nawet w środku zimy. I to bez chodzenia na solarium.
Oszaleliśmy, odjęło nam rozumy. Wierzymy we wszystko, co zobaczyliśmy lub usłyszeliśmy.
– Czasem, gdy oglądam wieczorem telewizję, to uśmiecham się sama do siebie. Znam ten scenariusz na pamięć, gdy tylko jakaś znana twarz reklamuję, kolejny wspaniały suplement. Od świtu bowiem nie będą się zamykały drzwi do naszej apteki – tłumy będą się po to dobijać. Najzabawniejsze, a może straszne, jest to, że klienci nawet tego nie potrzebują, kupują bo słyszeli, że jest bardzo dobre. I może się kiedyś przyda. Ba! Prezenty urodzinowe się u nas kompletuje. Nie wierzy pani? Dokładnie tak jest! Zamiast wina i kwiatów wręcza się teraz torbę z tranem, kompleksem witamin i czymś na stres. Kogoś, kto stoi z boku śmieszą sytuacje, które ja przerabiam codziennie. Od lat niestety.
– Uczciwie, doradzam coś tańszego, za to tak samo skutecznego. I słyszę, żebym się sama tanim g*wnem leczyła. Albo widzę, że człowiek ledwo stoi, że ma wysoką temperaturę, że się dusi. Sugeruje delikatnie, że to o co prosi, to tylko w początkowych stanach, gdzie termometr pokazuje nie więcej, jak 37. I groch o ścianę, a nawet nerwy i obelgi czasami, że co ja tam wiem, skoro w radiu mówili inaczej.
Farmaceutka Anna, ma rodzinny interes, trzy apteki, wieloletnie doświadczenie. I bardzo smutne oraz niepokojące spostrzeżenia.
– Jest jeszcze gorzej niż opowiadam, bo nie dość, że leczymy się sami, to jeszcze w marketach. Tak, w dzisiejszych czasach wszelkie większe dyskonty oferują nam wszystko. Począwszy od proszków na ból głowy i zatok, poprzez leczenie grypy – aż po zaniki pamięci, zwyrodnienia stawów i brak koncentracji w pracy. Nie tylko przy kasach, ale też na specjalnych półkach, praktycznie w każdym, nawet osiedlowym sklepie. A powikłania grypowe? Źle prowadzone zapalenia płuc czy oskrzeli, inne choroby diagnozowane przez Google i leczone za poradą reklam? Kończą się często ciężkimi stanami w szpitalach albo niestety na cmentarzu. Osobiście znam dwa takie przypadki. Prosiłam i tłumaczyłam, panie się upierały przy swoim, bo znana aktorka mówiła, że to jest najlepsze. „Przechodziły” pewne symptomy, nie reagowały na czas, nie odwiedziły lekarza, nie robiły badań. Przyszły reemisje i zrobiły swoje.
Nie twierdzę, że żyłyby, gdyby zamiast słuchać cudów z telewizora, udały się do przychodni. Ale szanse, na pewno byłyby większe.
Nie słuchamy nikogo. Zdarza się, że ten sam lek stosujemy jednego dnia, w różnych preparatach, raz jako przeciwbólowy, a za chwilę przeciwgrypowy. W rezultacie, zamiast poprawiać samopoczucie, przekraczamy dopuszczalne dawki i lądujemy na SOR-ze z zatruciem toksycznym. Kupujemy, bo widzieliśmy „na własne oczy”, jak to świetnie pomaga. Nie czytamy ulotek, nie słuchamy porad aptekarzy. Wiemy lepiej, bo skoro główna aktorka z popularnego serialu, bierze to i poleca, to musi działać. I owszem, nikt nie twierdzi, że jest inaczej. W końcu ktoś, po coś, to produkuje. Problem w tym, że nie każdemu i nie w każdej sytuacji. Problem w tym, że leki, a prawdziwiej suplementy bez recepty, przynoszą efekty u rozsądnych ludzi. W tej drugiej i nadal niestety liczniejszej grupie, tylko szkody.
A wszystko przez to, że zawierzamy obrazkom ze szklanego ekranu. Że w ciągłym pośpiechu, lepiej chwilę w aptece niż godzinę w kolejce w poczekalni. Lepiej połknąć kolorowa pastylkę i czekać na efekty, niż pojeździć rowerem lub zacząć biegać. Lepiej kupić czarodziejski słoiczek z kolorową zawartością, niż wzbogacić dietę o owoce i warzywa.
Zupełnie jakby nasz organizm i nasze ciało, były poligonami do badań i doświadczeń. Negujemy nawet ostrzeżenia, że wypadałoby się skonsultować z lekarzem i farmaceutą. Po co? Przecież w zwykłym spożywczaku, znajdziemy mnóstwo różnych opakowań, które wyleczą nas z każdej choroby.