Nie chciałam umrzeć. Chciałam tylko, żeby ból ustał: ból, który ściskał mnie w klatce piersiowej, ciężar, który przytłaczał mój mózg, agonia, która przemieniła cały świat w mrok. Potrzebowałam, pragnęłam, marzyłam o tym, żeby to się skończyło. Żeby ciemność odeszła, żeby nastał dzień.
To nie była jakaś jedna większa trauma, która doprowadziła mnie do przekonania, że śmierć jest jedyną opcją. To niekończąca się seria małych smuteczków, które powoli, każdego dnia kradły całą moją nadzieję. Codzienna presja stała się nieubłaganym atakiem: ciężkim kamieniem na moim ramieniu, który mnie zmiażdżył. Dosłownie. Przestałam regularnie jeść, przestałam sypiać. Nikłam w oczach.
I przyszedł ten moment. Pewnego dnia miałam drobną kłótnię z mężem. Nie chodziło o nic ważnego. Ale ta wymiana zdań dosłownie złamała mnie na kawałeczki. Uznałam więc, że mam tylko jeden wybór, który w ogóle ma sens. Czułam, że wszystkim będzie lepiej beze mnie. Że muszę odebrać sobie życie.
Stworzyłam plan. Napisałam listy do mojej rodziny. Cała we łzach zadzwoniłam do brata, żeby się z nim pożegnać. Ale on zrozumiał natychmiast. Rozłączył się i zadzwonił do mojego męża. Piotrek był w domu w dziesięć minut. Zadzwonił po karetkę i zabrano mnie do szpitala.
Dali mi do wypicia jakąś mulistą breję. Płakałam. Nadal bolało. Ale przecież nie chciałam umrzeć. Chciałam tylko, żeby ból ustał i nie wiedziałam lepszego rozwiązania niż to, że po prostu zniknę.
Potem zapadła ciemność. Nie widziałam w niej moich dzieci, ani życia z człowiekiem, którego wybrałam 25 lat temu. Nie mogłam zobaczyć mojej rodziny, rodzeństwa, które znało mnie od urodzenia, rodziców, którzy mnie wspierali, odkąd pamiętałem. Nie widziałam miłości.
Wokół mnie była miłość, ale została odepchnięta przez ciemność, silnie wyrzucona z mojej świadomości przez duszącą czerń – depresję, stany lękowe, coś bliżej nieokreślonego.
W szpitalu psychiatrycznym otaczali mnie ludzie, których doświadczenia były bardzo podobne do moich. Słuchałam historii, które były podobne do mojej historii. Ta świadomość podobieństw sprawiła, że nauczyłam się radzić sobie na nowo. Zdałam sobie sprawę z tego, że zawsze mam wyjście. Co najważniejsze jednak widziałam, że nie jestem sama. Oczywiście, nie stało się to natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiem różdżki. Ale proces ruszył.
Mam pomoc. Dostałam leki i nadzieję, jak snop światła w moim życiu. Dostałam właściwą diagnozę i to zadziałało jak olśnienie w moim zmęczonym jestestwie. To się nie stało z dnia na dzień. Znalezienie odpowiednich dawek i prawidłowych pigułek zajęło trochę czasu, ale wytrwałam. Trzymałam się nadziei, że można znaleźć właściwe antidotum na tę moją ciemność.
Nie chciałam umrzeć. Chciałam tylko, żeby ból ustał. I tak się stało.
Powoli, ale konsekwentnie, z dnia na dzień, dzięki terapii i czasowi. Jest jakiś powód, dla którego czytasz to teraz, w tym momencie. Może jest wiadomość, którą właśnie ty musisz usłyszeć. Może też cierpisz, marzysz o tym, by ból się skończył. Ale nie potrafisz poprosić o pomoc. Mi się udało. Ty też przetrwasz.