Uwielbia gotować, zapraszać gości. Nic nie sprawia jej tyle radości, ile karmienie innych. Tylko ona, gdy wszyscy zachwalają jej sałatki, mięso z nowego przepisu, znika w łazience. Zamyka się w czterech ścianach, by zwymiotować swój perfekcjonizm – każdą drobno pokrojoną marchewkę, każdy dobrze przyprawiony kawałek cielęciny, każdy dobrze chrupiący bochenek chleba, który wyciągnęła jeszcze ciepły z piekarnika.
Kiedy była mała, jej mama zawsze mówiła: „Stać cię na więcej”. Żyły we dwie, ojciec odszedł, nie pamiętała go w ogóle. Mama chciała, by jej córka była najlepsza, by nigdy nie skończyła jak ona – sama z dzieckiem pracując w sklepie. Chciała, by była kimś. Dlatego zawsze wysoko stawiała jej poprzeczkę. A ona rzadko słyszała, że jest z niej zadowolona.
Mogła się buntować, stawać na rzęsach, nic to by nie dało. Była więc córką, która nie stwarzała problemów, świetnie się uczyła, a nawet gdy coś ją przerastało – nie skarżyła się, wiedziała, że musi liczyć tylko na siebie, że o pomoc nie może się zwrócić do matki.
Ktoś puka do łazienki. „Wszystko dobrze?”. Odpowiada, że tak, że za chwilę dołączy do towarzystwa. Zawsze puszcza wodę, żeby zagłuszyć odgłos wymiotów, choć uczy się robić to bezgłośnie.
Szkołę skończyła z wyróżnieniem. Na studia dostała się bez problemu. Jakże by inaczej – medycyna. To wtedy miała problem z jedzenie. Chudła w zastraszającym tempie. Z uśmiechniętej i pełnej energii dziewczyny stała się własnym cieniem. Jadąc do domu zakładała większe ubrania, żeby nie było widać wystających kości. Było jej cały czas zimno. Zaniepokoiła się przyjaciółka, poleciła terapeutę, a ten grupę wsparcia dla anorektyczek. Matka nigdy nie pytała, czy coś się stało, czy ma jakiś problem. Zresztą ona o problemach nie lubiła mówić. Musiała być silna, nie mogła zawieźć. Nie chciała anoreksji dać szans, choć okaleczanie własnego ciała niejedzeniem przynosiło jej ulgę, odwracało uwagę od wysiłku, który wkładała, by zasłużyć na podziw innych. Bo podziw równoważny był z tym, żeby zasłużyć na czyjąś uwagę, sympatię. Innej drogi do budowania relacji z ludźmi nie znała.
Ale zakochała się i paradoksalnie ta miłość jej pomogła. Zagłuszyła w niej jakieś nienazwane lęki, w końcu poczuła się bezpieczna. Odzyskała, a może pierwszy raz, poczuła prawdziwy spokój.
Opłukuje twarz, poprawia włosy. Patrzy w lustro z obrzydzeniem. Ma dosyć, jest zmęczona tą walką z samą sobą, ze wszystkimi wokół. Czuje ulgę, gdy wymiotuje, ale za chwilę jest jeszcze gorzej. Wie, że to w żaden sposób nie rozwiązuje jej kłopotów. Nie sprawi, że wymiotując stanie się innym człowiekiem, zacznie żyć w innym świecie.
Wzięli ślub, urodziła dziecko. Na specjalizację wybrała pediatrię. Wszyscy ją podziwiali – dobra żona, świetna mama i jeszcze nauka, studia, specjalizacja. WOW. Potrafiła zrobić na innych wrażenie, tylko nie na samej sobie. Wiecznie była z czegoś niezadowolona. W ciąży z tego, jak wygląda, po porodzie szybko chciała wrócić do formy. Do zawrotów głowy, omdleń po szybkich spacerach z wózkiem się nie przyznawała. Ważne, że odzyskiwała swoje ciało. Odzyskiwała kontrolę nad własnym życiem. Wszystko musiała mieć zaplanowane. Macierzyński, egzaminy, praca. Drugie dziecko. To ona rezerwowała hotele na wakacje, ustalała, gdzie pojadą na narty, robiła zakupy. Pamiętała zawsze o wszystkim – o urodzinach w rodzinie, o występach dzieci, datach szczepień i wizyt u dentysty. Potrafiła nie spać pół nocy szyjąc strój anioła dla córki. Ale wstawała uśmiechnięta zachwycając się radością swojej córki.
Lubiła, kiedy inni ją pytali: „Jak ty to robisz? Jak to ogarniasz? Ja mam problem z jednym dzieckiem, a ty dwójka, praca, zadbany dom”. Te słowa dawały jej energię, upewniały, że idzie w dobrym kierunku. Tylko mama, kiedy przyjeżdżała, czepiała się plam na szafkach w kuchni i nieumytej miski po jedzeniu dla kota. Zawsze coś znalazła, zawsze miała się do czego przyczepić. Kiedyś nie wytrzymała i wykrzyczała jej w twarz: „Dla ciebie nigdy nie będę idealna!”. Matka spojrzała na nią z pobłażliwością mówiąc: „Za mało od siebie wymagasz”. To ją dobiło. Miała ochotę wszystko wyrzucić z szafy, wyjść, upić się, zrobić to wszystko, na co sobie przez lata nie pozwalała. Czuła, jak coś w niej krzyczy, jak chce się wyrwać na zewnątrz. To wtedy zwymiotowała po raz pierwszy. To wtedy poczuła ulgę. Jakby wszystko to, co złe, zleciało z wodą ze spłuczki. Wstała, wyprostowała się i zrobiła wszystkim kolację nie patrząc swojej matce już nigdy w oczy.
„Czy ty nigdy nie możesz wyluzować?” – spytała znajoma z pracy, bliższa znajoma, z którą spotykały się w weekendy. Miały dzieci w podobnym wieku. „Mam wrażenie, że jesteś cały czas spięta. Może byś pobiegała ze mną, to świetny sposób na rozładowanie stresu” – zaproponowała. I zaczęła biegać, ale sama. Niedługo trwało, kiedy zaczęła kontrolować tempo, ilość przebiegniętych kilometrów. Wiedziała, że znowu to robi, że znowu stawia sobie poprzeczkę coraz wyżej i że za chwilę rozczaruje samą siebie. Bo zawsze rozczarowywała. Kiedy krzyknęła na synka, żeby w końcu poszedł się kąpać. Kiedy w pracy musiała odesłać dziecko na konsultację, bo sama nie była w stanie ustalić diagnozy, a nie chciała zaszkodzić. Kiedy zaplanowana przez nią wycieczka rowerowa nie wypaliła, bo nie zdążyła wrócić wcześniej z pracy. Kiedy kolejne 10 kilometrów przebiegła w czasie poniżej swoich własnych oczekiwań.
Każdą frustrację, każdą porażkę kończyła na podłodze toalety wyrzucając niechęć do siebie, strach, że inni zobaczą, że nie we wszystkim potrafi być perfekcyjna. Wymiotowała i obiecywała sobie, że to już ostatni raz.
Znowu ktoś puka. „Już wychodzę” – rzuca lekko. Patrzy w lustro, przykleja do twarzy uśmiech. Prostuje się. Mówi szeptem: „No, bierz się w garść. Nie ma co się mazać”.
Już nie ma wyrzutów sumienia zamykając się w łazience. Nad wszystkim góruje potrzeba kontroli. Kontroli własnego życia, wszystkich jego obszarów – zaczynając od zwykłej codzienności, kończąc na emocjach. Przecież wiadomo, że ona zawsze da radę. Że się nie skrzywi, nie będzie narzekać. Ona też nie może się złościć. „Nie krzycz, jak ty się zachowujesz?” – mówiła jej matka, a ona nigdy nie dowiedziała się, że złość jest naturalna, że ma do niej prawo i że nie pokazując swojej złości na zewnątrz, największą krzywdę robi sobie samej.
Wraca do stołu. Wzrokiem ogarnia, co kto zjadł, czego brakuje. Proponuje kawę, ciasto, które chłodzi się w lodówce. Jakoś mniej ją cieszą co chwilę rzucane: „Anka, to jest pyszne, dasz przepis?”, „Kochana, jak ty to robisz, że twoje ciasto jest takie pulchne”, „Nigdy mięso nie wychodzi mi takie soczyste jak tobie”. Jest jakby za szybą. Chciałaby wrócić do łazienki. Zamknąć się tam, pozbyć się z siebie napięcia i strachu. Strachu, że inni odkryją, że to poza, że ona udaje, że jest słaba, że potknie się pewnego dnia i co wtedy? Nie może o tym myśleć. Nie teraz. Tu ma kontrolę – cztery kawy, dwie z mlekiem. Herbata. Talerze, ciasto. Przecież jest pięknie, jest idealnie. Później wyrzuci z siebie niepokój. Kiedy nikt nie zauważy.
Na zaburzenia odżywiania nie cierpią tylko nastolatki. Bulimia, kompulsywne objadanie się dopada też dojrzałe kobiety. Pułapka perfekcjonizmu, w którą same siebie wpychamy pochyla niektóre z nas nad toaletą, gdzie pozornie pozbywamy się tego, co w same w sobie oceniamy jako słabość… własne uczucia.