Adam, 40 lat. Dwoje dzieci. Żona malarka. Adam nienawidzi swojej pracy. Nie chce też zrobić żadnego ruchu w kierunku zmiany: „To nasza stabilizacja, nie mogę ryzykować”. Nie realizuje pasji, jego dzień jest wypełniony obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi. Życiowa misja Adama: nikogo nie zawieść.
Masz depresję?
Nie nazwałbym tego depresją, nie biorę leków, wstaję z łóżka. Mam natomiast, rzeczywiście poważny kryzys w życiu. Pierwszy, z którego zdaję sobie sprawę.
Co to znaczy?
Czuję się beznadziejnie. Nazwałbym to czernią totalnego bezsensu. Nic mnie nie cieszy. Gdy myślę o przyszłości, widzę ciąg przewidywalnych zdarzeń, na końcu których jest to ostatnie: śmierć. Kiedyś jeszcze miałem w sobie to, co pozwala przetrwać trudny czas, plany, marzenia. Już ich nie mam. Jednocześnie czuję się winny, że tak mam. Żona tego nie rozumie, bierze do siebie. Pyta: czy to dlatego, że już mnie nie kochasz? Może nie widzisz sensu życia, bo się z nami męczysz? Przestałem jej więc o tym mówić. Nie męczę się z nimi, męczę się ze sobą.
Ale to ona namówiła cię na lekarza?
Tak, zapisała mnie do terapeuty. Nie chciałem jej rozczarować, zrobić przykrości. Ale jedno spotkanie pokazało, że to nie dla mnie. Nie widzę sensu rozmowy z obcą osobą. Mam problem, żeby otworzyć się przed bliskimi, co dopiero przed kimś, kogo nie znam. To się mija z celem. Budzi mój ogromny dyskomfort. Zresztą nawet nie o problem ze zwierzaniem chodzi, nie sądzę, żeby gadanie mogło mi pomóc.
Gdybyś miał powiedzieć, co cię boli najbardziej?
Poczucie, że nic nie osiągnąłem. Jestem po czterdziestce, tkwię w beznadziejnej pracy, nie mam pomysłu, co mógłbym robić innego. Najchętniej rzuciłbym wszystko i wyjechał na Mazury albo gdzieś indziej, hodował kozy.
Czyli jednak masz jakieś marzenie?
To nie marzenie, raczej duchowa ucieczka. Wyobrażam sobie, że tak mogłoby być dobrze, ale to jak myślenie o cudzym życiu: dla mnie niemożliwe. Mój największy problem teraz to poczucie braku sprawczości, z tym nie umiem sobie poradzić. Wcześniej, mimo różnych doświadczeń w domu, miałem moc. Wyjechałem na studia do wymarzonego miasta, skończyłem wymarzony kierunek, związałem się z wymarzoną kobietą. Urodziły nam się dzieci. Byliśmy skoncentrowani na zadaniach i snuliśmy plany.
Ale mijały lata, a my za wiele nie zrobiliśmy. Kwestią były pieniądze. Z drugiej strony sam się zgodziłem na takie życie. Żona miała realizować pasje, pracować na siebie. Ale ta branża jest trudna, więc nie zarabia takich pieniędzy jak myśleliśmy, że będzie. A ja? Niewiele ze sobą zrobiłem. Mam poczucie, że jestem po to, by wspierać innych w sukcesie. W ich drodze, kiedyś mi to nie przeszkadzało, teraz niby też…
Ale?
Mam wrażenie strasznej nagonki na mężczyzn. Z jednej strony wielu z nich to nieodpowiedzialne złamasy, z drugiej, nie wszyscy. A i tak wrzuca się nas do jednego wora. Wy kobiety mówicie o presji, musicie łączyć ileś ról. Ale jednak was ktoś słucha. Dla was są magazyny kobiece, nawet ten portal. Ostatnio słuchałem jakiegoś programu w radio. Wypowiadała się psycholożka i mówiła, jak kobiety mają trudno, bo nie potrafią stawiać granic, bo nieustannie się czegoś od nich oczekuje. A od nas nie?
Mamy być odpowiedzialni, czuli, z fantazją, dobrzy, a jednocześnie z nutą szaleństwa. Nikt nie pomyśli, że są rzeczy wzajemnie się wykluczające. Ja nie oczekuję od mojej żony wszystkiego. Jeśli jest artystką i ma fantazje, nie czekam aż zapłaci rachunki i będzie racjonalna. Mam poczucie, że ją akceptuje. Nie wiem czy to samo jest w drugą stronę.
Nie czujesz, że ona cię wspiera?
Czuję, ale z drugiej strony czuję też, że ona oczekuję, że szybko się ogarnę. Czyli, fajnie, że mi powiedziałeś, ale teraz proszę, żebyś był taki, jak dawniej. Weź leki, idź na terapię, rach, ciach. Ma problem z tym, że ja naprawdę jestem zmęczony. Że mam kryzys i tak, jak ja byłem w różnych sytuacjach dla niej wsparciem, ona mogłaby być teraz, bez takiego otwartego komunikowania, że jej wsparcie ma termin ważności. Bo facet musi umieć się ogarnąć, bo jej ojciec przez całe życie był silny i dziadek. Żyję pod nieustanną presją.
W pracy też?
Pewnie. Jestem szefem dużego projektu. Mam pod sobą ponad dwadzieścia osób. I na palcach jednej ręki mogę policzyć ludzi odpowiedzialnych. Takich, na których mogę polegać. Poza tym, rozprężenie. Nie jestem despotą, nie uznaje metody kija i marchewki. Wydawałoby się, że wszyscy jesteśmy dorosłymi ludźmi, nie jest tak. I na pewno zrozumieją mnie ludzie, którzy też są szefami. Mnie naprawdę słabo, jak dziewczyna ma do zrobienia ważny projekt, a w dniu, kiedy miała go wysłać, pisze, że umarła jej babcia.
Nawiasem mówiąc, zawsze u niej coś się dzieje, teraz babcia, wcześniej pies, nagłe choroby. Ktoś mówi: zwolnij ją. Ale ja nie wezmę na siebie tej odpowiedzialności, dziewczyna jest samotna, poza tym jest też dobra, zna się na robocie. Problem polega na tym, że ludziom się wydaje, że mogą odpuszczać, bo ktoś inny za nich zrobi, ogarnie.
Opowiedz o tym, jak się zaczął twój kryzys?
Przestałem spać. To był pierwszy syndrom. Do pierwszej w nocy coś oglądałem, o trzeciej już się budziłem. I czułem niepokój, którego nie znałem wcześniej. Waliło mi serce.
Co cię niepokoiło?
Wszystko. Pandemia, sytuacja polityczna. Ale nie tylko. Na przykład cały czas myślałem jakim jestem beznadziejnym ojcem. Że za mało gadam z synem, że powiedziałem coś nie tak córce. To było obsesyjne. Nawet gadałem o tym z żoną. Ona: „jesteś świetnym ojcem”. Nie pomagało mi to. Do tej pory tak mam: poczucie winy. Nawet, gdy teraz z tobą gadam mam poczucie winy. Że w ogóle gadam, że mówię bzdury, a powinien w tym czasie robić coś innego. Że nie daję już takiego wsparcia, jakie dawałem, że sobie nie radzę.
Nie przekonuje cię, ze teraz coraz głośniej mówimy o kryzysach psychicznych i każdy ma do tego prawo?
Nie. Może inni mają prawo, ja nie. Jestem chujowy, że jestem taki słaby. Tak się czuje.
Jaki był twój dom rodzinny?
Wiem do czego zmierzasz…. I w sumie, cóż. Silna mama. Dająca radę. Czworo dzieci, praca, jestem najstarszym bratem, mam jeszcze dwóch braci i najmłodszą siostrę. Ojciec umarł, gdy miałem 14 lat. Zapił się. Nie był agresywnym alkoholikiem, raczej zalegał na kanapie i spał. Chciałem być za wszelką cenę inny.
I byłeś?
Byłem. Ale jak widać każda bateria się wyczerpuje. Cholernie się boję, że będę jak on, bezwolna ameba. Człowiek bez przyszłości. A mój ojciec to był mądry facet, zniszczył go alkohol i buta, pewność, że na wszystko jest czas. Ile on obiecywał, co kupi, co zrobi, jak będziemy żyć. Dlatego, gdy żona czasem mówi, że wszystko przed nami, mam skurcz żołądka, wracam do przeszłości.
Powiedziałeś mi, że parę razy myślałeś o śmierci?
W sumie wciąż myślę o śmierci. Często. Że wtedy odpocznę.
Czego byś chciał?
Chyba, żeby odezwali się ludzie, którzy mieli podobny problem. Żeby napisali, jak było u nich i jak się da z tego wyjść. Chyba chciałbym porady. Ale nie od psychologa. Od kogoś, kto był w takim punkcie.