– Życie zakonne mnie przerastało, moje prawdziwe pragnienia zostały zagłuszone przez mnóstwo zewnętrznych pobożnych praktyk i często powtarzanych formułek, a to nie ma nic wspólnego z prawdziwą duchowością. Zamiast mnie przybliżać, oddalało mnie to od takiej prawdziwej relacji z Bogiem. Mówię to, jako osoba, która dziś nadal wierzy, ale przyznaję to szczerze, że jest mi daleko do Kościoła, jako instytucji, ponieważ przestała być dla mnie przestrzenią wiarygodną. Z perspektywy tych kilku lat od mojego odejścia z zakonu jestem przekonana, że Bóg nie zostawił mnie samej. Nadal wierzę w jego dobroć, w jego troskę o mnie, niezależnie od tego, gdzie jestem i co robię. Wiem, że on chce mojego szczęścia a ja po prostu staram się być dobrym człowiekiem – mówi Katarzyna Swoboda, autorka książki „Habit. Bez powołania”, była zakonnica.
Wyłania się z tej lektury zanurzona w głębokich emocjach, niezwykle osobista opowieść o utraconej kobiecości w środowisku zakonnym. To nie tylko relacja z życia w klasztorze, ale także głos krzyczący o prawdziwym życiu, wolności i odnalezieniu Boga poza murami klauzury. Książka prowokuje do refleksji nad toksycznymi relacjami, poczuciem obowiązku wobec Boga i społeczności zakonnej oraz tęsknotą za prawdziwą miłością i szczęściem. To niezwykle ważny głos w dyskusji o kobiecości, który wzbudza zarówno sprzeciw, jak i zrozumienie. Wywiad z bohaterką książki „Habit” to nie tylko wsparcie dla wyjątkowej historii jej życia, lecz także dla głosu, który odważnie wychodzi na światło dzienne, by opowiedzieć o tym, co było długo skrywane za murami zakonu.
Ohme.pl: Czy już jako mała dziewczynka wiedziałaś, że chcesz zostać zakonnicą? Kiedy narodziła się w tobie myśl o pójściu do zakonu?
Katarzyna Swoboda: Nie myślałam o zakonie, kiedy byłam małą dziewczynką. Pierwsza myśl o tym, by zostać siostrą zakonną pojawiła się w czasie mojej nauki w liceum. Nie miałam wtedy jeszcze 16 lat, a już wtedy brałam pod uwagę wstąpienie do zgromadzenia po maturze. Mój znajomy, ksiądz katecheta pewnego razu działając w takiej małej konspiracji, przyniósł mi zapakowany w zwykłą gazetę „Leksykon zgromadzeń i zakonów w Polsce”, a ja miałam wybrać sobie konkretny zakon i zgromadzenie, do którego chciałabym wstąpić. Mając 16 lat po raz pierwszy napisałam list do zgromadzenia, ale niestety, nie otrzymałam wtedy żadnej odpowiedzi od sióstr i do dziś nie wiem, dlaczego. Być może byłam wtedy jeszcze zbyt młoda…
Ohme.pl: Możesz mi opowiedzieć, jak doszło do tego, że zdecydowałaś się wstąpić do klasztoru? Co było dla ciebie kluczowym bodźcem do podjęcia tej decyzji?
Katarzyna Swoboda: Kiedy zbliżała się matura i zaczęły pojawiać się takie pierwsze pytania ze strony moich bliskich o moje plany na przyszłość, to już wtedy dosyć mocno czułam, że moją drogą jest bycie zakonnicą i życie w klasztorze. W tamtym czasie moją kluczową motywacją była chęć służenia Bogu, pomagania ludziom, poświęcania się dla innych tak, jak robiły to bohaterki żywotów świętych, ponieważ już jako bardzo młoda dziewczyna, lubiłam czytać książki i zaczytywałam się w biografiach świętych. Zachwycało mnie życie zakonnic, które zostały uznane przez Kościół jako święte. Ich życie w pewien sposób mi imponowało, ale też kierowała mną taka zwykła ciekawość, jak to jest za klauzurą, do której zwykli ludzie z ulicy nie mają wstępu. Chciałam doświadczyć i zobaczyć z bliska, jak wygląda świat sióstr zakonnych i zostać jedną z nich.
Ohme.pl: Jak wyglądały początki twojego życia zakonnego? Czy to, co zastałaś w klasztorze, odpowiadało twoim oczekiwaniom? Jak wyglądał twój zwykły dzień?
Katarzyna Swoboda: Tak naprawdę moje początki były dosyć naiwne. W zasadzie nie wiązały się z nimi jakieś specjalne oczekiwania z mojej strony, nigdy przedtem nie znałam też sióstr, więc nie wiedziałam do końca, czego się spodziewać i na początku przyjmowałam wszystko bezkrytycznie. Wydawało mi się, że chociaż pewne sprawy wyglądały na dosyć dziwne, to w środowisku zakonnym były one czymś normalnym. Miałam tylko takie swoje wyobrażenie, że siostry nie jedzą w ogóle słodyczy i że bardzo dużo poszczą. Na szczęście, to moje wyobrażenie okazało się nieprawdą i tak naprawdę dopiero na kilka miesięcy przed wstąpieniem do klasztoru, miałam okazję poznać codzienne życie zgromadzenia, ponieważ musiałam odbyć taki pierwszy, obowiązkowy etap, jak każda kandydatka, zanim zostałam oficjalnie przyjęta do zgromadzenia.
Każdy dzień w klasztorze był do siebie bardzo podobny. Zaczynał się od modlitwy w kaplicy, rozpoczynałyśmy go półgodzinną medytacją, po niej była msza, a następnie jutrznia, czyli modlitwa brewiarzowa. Następnie było wspólne śniadanie w refektarzu, czyli w zakonnej jadalni. Potem był czas aż do obiadu, który dzielił się na różne prace i przydzielone nam zajęcia oraz modlitwę indywidualną.
W południe zbierałyśmy się na Anioł Pański, po nim następowała kolejna modlitwa brewiarzowa w ciągu dnia, a następnie jadłyśmy obiad. Podczas obiadu miałyśmy czas na tzw. rekreację, czyli możliwość swobodnej rozmowy ze współsiostrami. Po obiedzie znów czekała nas praca, a następnie kolejna modlitwa. Później były nieszpory, czyli kolejna część liturgii godzin modlitwy brewiarzowej, następnie wspólna kolacja, po niej nabożeństwo wieczorne, rachunek sumienia i znów modlitwa brewiarzowa, czyli kompleta – modlitwa, która zamykała cały dzień i po ostatnich modlitwach następowało tzw. milczenie kanoniczne, którego nie należało naruszać bez bardzo ważnej przyczyny.
W całym programie dnia zauważyłam bardzo silny pierwiastek wspólnotowości. Posiłki, praca, modlitwa, odbywały się we wspólnocie. Nie było tu miejsca na indywidualizm. Dla mnie osobiście, już po pierwszych kilku tygodniach, ujawniły się takie pierwsze trudności, ponieważ miałam ograniczony kontakt z rodziną i przyjaciółmi, który niestety okazał się w moim przypadku bardzo trudny do przyjęcia. Także to, że cały dzień był z góry zaplanowany przez mistrzynię i że nie mogłam już wyjść poza klasztor bez jej zgody. Tak naprawdę właściwie niczego nie mogłam zrobić bez jej pozwolenia. Nie wiedziałam, że nie mogę nawet ściąć włosów, o czym bardzo szybko przekonałam się na własnej skórze.
Kiedy wstąpiłam do klasztoru nosiłam bardzo długi warkocz i pewnego dnia pomyślałam, że go obetnę, ponieważ tak będzie mi wygodniej. Kiedy mistrzyni mnie zobaczyła, to oczywiście zbeształa mnie za to, a ja zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, że na taką czynność muszę mieć jej pozwolenie. Jako młoda postulantka przyjmowałam ten stan rzeczy za normalny. Mówiono nam, że mamy uczyć się posłuszeństwa we wszystkim, a zwłaszcza w takich właśnie bardzo drobnych sprawach, byśmy stały się kiedyś dobrymi siostrami.
Ohme.pl: W swojej książce piszesz, że „w klasztorze nawet bielizna osobista podlegała kontroli, a gdy chciałaś obejrzeć jakiś film, jego treść dobierano tak, by nie znalazły się w nim sceny intymne”. Czy było to dla ciebie zupełnie naturalne? Jak sobie radziłaś z wszechobecnym rygorem panującym za murami klasztoru?
Katarzyna Swoboda: Dziś, z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że pogodzenie się z takimi praktykami było dla mnie uwłaczające. Czułam się tak, jakbym już nie miała żadnych praw, jako człowiek, jako kobieta. Zastanawiałam się, czy to nie przesada, że przełożone przeglądają nam nawet rzeczy osobiste i to samo dotyczyło filmów. Tłumaczono to troską o dobre przeżywanie naszej czystości oraz o unikanie pokus, ponieważ bielizna czy niektóre filmy, mogły być pożywką dla nieprzyzwoitych myśli. Oczywiście, że pokus należało unikać, ale miałam czasem takie wrażenie, że próbowano nas, dorosłe, świadome siebie kobiety, w jakimś stopniu zinfantylizować.
Dla mnie takie praktyki były przesadzone. Dotyczyły one również prawa przełożonej do przeglądania naszej prywatnej korespondencji. Wszystko oczywiście w trosce o zachowanie ślubów. Sama troska jest jak najbardziej zrozumiała, ale traktowanie nas w sposób całkowicie pozbawiony zaufania, według mnie, mogło przynosić i przynosiło skutek odwrotny do zamierzonego. Jako młoda siostra starałam się to przyjmować bez słowa sprzeciwu, ale tak naprawdę wewnętrznie nie byłam z takim rygorem pogodzona.
Ohme.pl: Czy pamiętasz pierwszy moment, w którym zaczęłaś odczuwać niepokój i wątpliwości co do swojej decyzji o pójściu do klasztoru?
Katarzyna Swoboda: Nie było to jedno wydarzenie, które zasiało wątpliwości co do obranej przeze mnie drogi. To był proces. Proces, który nasilał się z każdym kolejnym rokiem. Przez pierwsze lata próbowałam dostosowywać się i nie czułam się przez to ani szczęśliwsza, ani bardziej spełniona. Dla mnie ten sygnał dawał już bardzo jasno do zrozumienia, że skoro nie czuję się szczęśliwsza i nie czuję się spełniona, to coś tu jest nie tak.
Stopniowo usztywniałam się wewnętrznie i to było widoczne także na zewnątrz. Byłam spięta, niepewna siebie, zagubiona. Niektórzy, mam na myśli moich spowiedników i przełożonych, nazywali to próbą powołania, a ja czułam, że jeśli czegoś nie zmienię to usztywnię się zupełnie. Bałam się tego, że stanę się zgorzkniała, że będę nieszczęśliwa. Myślałam sobie też, że na co Bogu siostra, która jest nieszczęśliwa i nie potrafi cieszyć się swoim powołaniem. I wtedy zaczęłam sobie zadawać to pytanie, czy ja rzeczywiście to powołanie mam, skoro tak bardzo się męczę i skoro tak bardzo się usztywniam.
Z biegiem czasu ten mój stan tylko się pogłębiał. Wzniosłe momenty ślubów zakonnych i różnych uroczystości, przynosiły mi radość tak naprawdę tylko na chwilę. Widziałam różne siostry w moich wspólnotach, które snuły się po korytarzach smutne, bez życia, bez światła w oczach, jakby bez głębszego sensu w życiu i bałam się, że skończę tak samo, jak one.
Ohme.pl: Jak radziłaś sobie z tym narastającym poczuciem „przytłoczenia” w życiu zakonnym? Czy szukałaś wsparcia u innych sióstr lub przełożonych, czy może próbowałaś zmierzyć się z tym sama?
Katarzyna Swoboda: Najpierw powtarzałam sobie, że to tylko próba. Spowiednicy i przełożeni mówili mi, że to minie, że to tylko pokusa, że skoro Kościół dopuszcza mnie do złożenia kolejnych ślubów, to znaczy, że widzi we mnie to powołanie. Nieliczne przełożone starały się zrozumieć, co przeżywam, ale nie miałam poczucia bycia w pełni rozumianą. Poza tym, nie każdej siostrze mogłam zaufać. Mistrzynie miały służyć nam na poszczególnych etapach fachową pomocą, ale niestety, nie zawsze potrafiły nam pomóc. Stosowały stare metody wychowawcze, czasami zalecały tylko modlitwę do Ducha Świętego i to wszystko. Bardzo brakowało mi takiej formacji ludzkiej, którą zastępowano różnymi formami pobożności, np. mówiono mi – Niech siostra idzie się pomodli, to minie. Zupełnie nie brano pod uwagę takiej poważnej, szczerej rozmowy o problemach.
Przełożone często zajmowały się różnymi ważniejszymi sprawami. Brakowało im czasu na taką zwykłą, ludzką rozmowę. Klasztorne remonty były o wiele ważniejsze niż rozterki jakiejś siostry. W tym trudnym czasie odkryłam też, czym tak naprawdę jest przyjaźń. Miałam kilka sióstr, z którymi mogłam porozmawiać. Jedna z nich została moją przyjaciółką i to do dnia dzisiejszego. I ta siostra była i do dziś jest dla mnie wielkim wsparciem, ale muszę podkreślić, że takie przyjaźnie nie były mile widziane w klasztorze.
Ohme.pl: Czy miałaś możliwość porozmawiania o swoich wątpliwościach z kimś poza wspólnotą zakonną? Zwierzałaś się komuś z rodziny, a może bliskiej koleżance?
Katarzyna Swoboda: Niestety, nie miałam wtedy na tyle dobrych kontaktów z rodziną, poza tym, nie chciałam psuć spokoju moich bliskich. Mimo iż moja mama niejednokrotnie namawiała mnie do tego, żebym odeszła, ponieważ tak naprawdę nigdy nie pogodziła się z moim wstąpieniem do klasztoru, to ja nigdy nie miałam odwagi, żeby przyznać się jej, że przeżywam kryzys i że z pewnymi rzeczami sobie nie radzę. Wolałam udawać silną i pokazać jej, że skoro już wstąpiłam, to ja sobie poradzę, ale tak naprawdę wewnętrznie sama siebie oszukiwałam. Natomiast, jeśli chodzi o kogoś z moich znajomych, czy przyjaciół, to nie było takiej osoby, z którą mogłam się wtedy podzielić takimi wątpliwościami.
Ohme.pl: Co było punktem kulminacyjnym, który skłonił cię do podjęcia decyzji o opuszczeniu zakonu? Czy był to jednorazowy incydent czy może raczej długotrwały proces?
Katarzyna Swoboda: To się nawarstwiało. Byłam przekonana, że potrzebuję radykalnej zmiany i taką zmianą miało być dla mnie przejście do zagranicznego zakonu o surowszej regule i klauzurze, z której nie można było odchodzić. W tamtym czasie czułam, że tego potrzebuję. Podświadomie szukałam też dla siebie takiego spokojnego miejsca, w którym mogłabym spotkać się sama ze sobą i spojrzeć na swoje życie.
Z aktywnej i czynnej siostry chciałam stać się mniszką schowaną za murami starego opactwa. To było wyjątkowe miejsce, pełne ciszy, którego potrzebowałam. Długo też czekałam na zgodę przełożonych obu stron, by rozpocząć oficjalnie próbę w nowym miejscu. Ale było jedno wydarzenie, które bardzo mocno zaważyło na moim postrzeganiu samej siebie i zanim wyjechałam do opactwa, poznałam mężczyznę, w którym się zakochałam i to z wzajemnością. Długo ukrywaliśmy sami przed sobą to uczucie, którego spełnienie ostatecznie wiązało się z tym, że złamałam ślub czystości i to doświadczenie bardzo mnie odmieniło. Z jednej strony przeżywałam uczucie grzechu, a z drugiej strony, wreszcie poczułam się wolna, przełamałam pewną barierę, a na wyjazd do opactwa tak naprawdę uparłam się. Jakoś podświadomie czułam, że potrzebuję tej zmiany, tak bardzo radykalnej, żeby wreszcie spotkać się ze sobą i w takiej przestrzeni ciszy, modlitwy, oderwania od świata zewnętrznego, po prawie roku, podjąć ostatecznie decyzję, że odchodzę. Odchodzę z życia zakonnego i zrzucam habit.
Ohme.pl: Jak zareagowały na twoją decyzję inne siostry i przełożone? Czy otrzymałaś od nich wsparcie czy raczej spotkałaś się z niezrozumieniem?
Katarzyna Swoboda: Pierwszą osobą, którą powiadomiłam o swoich przemyśleniach była przełożona opactwa, ponieważ kiedy podjęłam decyzję, w tamtym czasie przebywałam w tym opactwie na 3-letniej próbie. Jej reakcja była bardzo negatywna. Już podczas rozmowy, kiedy poinformowałam ją o tym, że nie zamierzam kontynuować próby, zobaczyłam jak w jednej chwili jej wyraz twarzy się zmienił z osoby, która jeszcze przed chwilą zdawała się słuchać mnie uważnie i ze zrozumieniem, w osobę bardzo zimną i wprost wrogo do mnie nastawioną. Powiedziałam jej otwarcie, że mam zamiar zrzucić habit i nie wracać również do mojego macierzystego zgromadzenia, ponieważ taka była procedura i otrzymałam od niej wtedy jedynie pozwolenie na wykonanie dwóch połączeń telefonicznych, czyli do mojej przełożonej generalnej mojego macierzystego zgromadzenia i do rodziny. To był taki trudny dla mnie czas, ponieważ musiałam jeszcze zostać w opactwie około tygodnia i czekać na transport do Polski. Ten czas oczekiwania był jednym z najgorszych momentów w moim życiu, ponieważ nie tylko nie otrzymałam żadnego wsparcia, ale stałam się dosłownie więźniem opactwa.
Przez około siedem dni nie mogłam rozmawiać w ogóle z siostrami ani nawet przychodzić na wspólne posiłki czy razem uczestniczyć we mszy. Nie wolno było mi rozmawiać z kimkolwiek, a przełożona wprost zabroniła mi wszystkiego. Nie wolno było mi też bez potrzeby opuszczać celi. Byłam zupełnie sama. Towarzyszyły mi wtedy ogromne emocje. Czułam się jak przestępca. Byłam zszokowana całą tą sytuacją.
W ostatnim dniu pobytu w klasztorze postanowiłam jednak potajemnie pożegnać się z dwiema siostrami, które tworzyły tę bardzo małą wspólnotę, ponieważ uważałam, że nie mogę wyjechać bez słowa. Natomiast po powrocie do Polski, w dniu, w którym opuściłam opactwo, spotkałam się w pewnym przygranicznym mieście i odbyłam rozmowę z przełożoną generalną mojego macierzystego zgromadzenia. Porozmawiałyśmy sobie od serca, powiedziałam matce o swojej decyzji opuszczenia zgromadzenia i spotkałam się ze zrozumieniem i prawdziwą troską. Nie przyjęłam jednak propozycji matki generalnej zamieszkania przy jednym z klasztorów zgromadzenia, ponieważ byłam już przekonana, że swojej decyzji nie zmienię.
Otrzymałam pozwolenie na wyjazd do rodzinnego domu na trzy tygodnie wypoczynku, więc tak naprawdę nie wróciłam do zgromadzenia, ale bezpośrednio po wyjeździe z opactwa trafiłam do domu rodzinnego i tam utrzymywałam telefoniczny kontakt z przełożoną, która udzieliła mi też wskazówek co do całej procedury, jaką powinnam odbyć w związku z moim odejściem.
Moje ostatnie widzenie się z matką generalną było bardzo przyjacielskie. Umówiłam się z nią na spotkanie w jednym z klasztorów, przyjechałam już po świecku i miałam podpisać nadesłane z Rzymu dokumenty i zdać na jej ręce to, co otrzymałam od zgromadzenia, czyli habity, welony, konstytucję, obrączkę i krzyżyk profesyjny. Spotkanie odbyło się w wielkiej dyskrecji, przyjechałam do klasztoru po świecku, niewidziana przez siostry, nie miałam więc okazji pożegnać się, nawet z siostrą, która była moją przyjaciółką, ale uznałyśmy z matką, że tak będzie lepiej. Chodziło też o to, by nie wzbudzać niepotrzebnych sensacji.
Doświadczyłam bardzo skrajnych reakcji, jeżeli chodzi o przełożoną opactwa za granicą i moją przełożoną w Polsce. Wiele sióstr w moim zgromadzeniu plotkowało na temat mojego pobytu za granicą, ale wiedziałam, że wśród nich były też nieliczne, które rozumiały moją decyzję, a nawet po cichu podziwiały mnie za odwagę. Siostry z opactwa, z którymi się pożegnałam, okazały mi wiele życzliwości i wdzięczności za wspólny czas, oczywiście poza przełożoną.
Ohme.pl: W swojej książce piszesz: „Mało kto chyba zastanawia się, co dzieje się z siostrami po odejściu z klasztoru. Przecież one nie znikają, nie rozpływają się w powietrzu jak mgła”. Jak wspominasz moment opuszczenia zakonu? Jaki miał smak, kolor, zapach? Czy łatwo ci było odnaleźć się w nowej rzeczywistości tych po kilkunastu latach spędzonych w klasztorze?
Katarzyna Swoboda: Pierwszy moment po opuszczeniu klasztoru, miał dla mnie zapach i smak pierwszych truskawek. To była połowa maja 2020 roku. To był piękny, słoneczny dzień, w którym opuszczałam ostatecznie klasztor. Wszędzie było zielono i cudownie, więc ten dzień zupełnie nie kojarzy mi się negatywnie. Kojarzy mi się z taką świeżością, z takim momentem wchodzenia w nową rzeczywistość z nadzieją. Nie ukrywam, że pierwsze tygodnie po odejściu były trudne, ponieważ musiałam na nowo ułożyć swoje życie i zacząć wszystko od zera. Od zgromadzenia dostałam kilka tysięcy złotych na początek, na to, żeby ułożyć sobie te pierwsze miesiące po odejściu.
Nie ukrywam, że po 15 latach trudno mi było przyzwyczaić się do tego, że nie noszę już habitu, a przede wszystkim welonu na głowie. To było takie moje pierwsze bardzo osobliwe odczucie, ponieważ bez welonu, po tych kilkunastu latach, czułam się trochę tak, jakbym była naga. Potem już było lepiej, ale musiałam od zera uzupełnić całą swoją garderobę, wypracować swój własny styl. Wiedziałam, że muszę ułożyć plan na swoje dalsze życie, wyznaczyć sobie małe cele, by stopniowo stać się niezależną. I to było takie bardzo uwalniające uczucie, ponieważ budowałam całą swoją tożsamość od nowa, jakbym rodziła się na nowo. Czułam, że wreszcie jestem sobą i przestałam udawać. Od nowa też uczyłam się reagować na swoje świeckie imię, ponieważ do tej pory funkcjonowałam pod imieniem zakonnym.
Ohme.pl: Kiedy tak naprawdę poczułaś wreszcie ulgę?
Katarzyna Swoboda: Już w pierwszym dniu, kiedy wyjeżdżałam z opactwa. To był taki pierwszy moment takiego odczucia, że podjęłam decyzję, zrobiłam wszystko, by ją zrealizować i wtedy rzeczywiście wzięłam taki głęboki oddech. Potem stopniowo, to uczucie ulgi, takiej wolności i pełnej samodzielności, poczułam wtedy, kiedy po kilku miesiącach wyprowadziłam się od rodziców i stanęłam na własne nogi. Kiedy zbudowałam takie swoje w pełni samodzielne i niezależne życie. To był taki moment, w którym poczułam taką 100% ulgę.
Ohme.pl: Jakie jest twoje obecne spojrzenie na życie zakonne i Kościół po opuszczeniu klasztoru? Czy zachowałaś jakieś pozytywne wspomnienia dotyczące tego okresu w swoim życiu?
Katarzyna Swoboda: Współczesny Kościół i życie zakonne w Polsce przechodzi poważny kryzys i nie jest to nic odkrywczego. Nie ma powołań – wiem, że w niektórych zgromadzeniach już od lat nie pojawiła się ani jedna kandydatka i ta sytuacja także u mnie prowokuje pytania o to, czy klasztory mają dzisiaj rzeczywiście moc ewangelizacyjną i czy są miejscami dającymi prawdziwe świadectwo Ewangelii. Z perspektywy mojego doświadczenia uważam, że po części tak, ale bardzo brakuje takiej zdrowej integracji pierwiastka ludzkiego z duchowością. Uważam, że mimo rozwoju psychologii, lekceważy się czynnik, jakim jest ludzka natura i słabości, ale i mocne strony. Kościół i życie zakonne potrzebują dzisiaj bardzo głębokiej odnowy. Mam wrażenie, że zgromadzenia zakonne żyją dziś taką pokusą przetrwania za wszelką cenę. Szeregi sióstr mocno się kurczą. Brakuje pogłębionego spojrzenia na problemy, przed którymi staje dzisiaj życie zakonne. To jest oczywiście moje prywatne zdanie.
Ohme.pl: Czy uważasz, że twoje doświadczenie w zakonie wpłynęło na twoje postrzeganie wiary i duchowości? Jeśli tak, w jaki sposób?
Katarzyna Swoboda: Niewątpliwie tak. Cała formacja w ciągu tych kilkunastu lat uwrażliwiła mnie na relację z Bogiem. Mimo iż długo jako zakonnica zmagałam się z jego fałszywym obrazem w mojej głowie, bo żyłam w przekonaniu, że na miłość trzeba sobie zasłużyć, że w życiu nie ma nic za darmo i że trzeba się ciągle poświęcać. Życie zakonne mnie przerastało, moje prawdziwe pragnienia zostały zagłuszone przez mnóstwo zewnętrznych pobożnych praktyk i często powtarzanych formułek, a to nie ma nic wspólnego z prawdziwą duchowością. Zamiast mnie przybliżać, oddalało mnie to od takiej prawdziwej relacji z Bogiem. Mówię to, jako osoba, która dziś nadal wierzy, ale przyznaję to szczerze, że jest mi daleko do Kościoła, jako instytucji, ponieważ przestała być dla mnie przestrzenią wiarygodną. Z perspektywy tych kilku lat od mojego odejścia z zakonu jestem przekonana, że Bóg nie zostawił mnie samej. Nadal wierzę w jego dobroć, w jego troskę o mnie, niezależnie od tego, gdzie jestem i co robię. Wiem, że on chce mojego szczęścia a ja po prostu staram się być dobrym człowiekiem.
Ohme.pl: Czy jest coś, czego żałujesz w związku z twoim życiem zakonnym?
Katarzyna Swoboda: Nie, ponieważ uważam, że wszystko w moim życiu zakonnym wydarzyło się w konkretnym celu, więc nawet wszystkie te bolesne wydarzenia czy toksyczne relacje, moje własne błędy, upadki i decyzje, ukształtowały mnie na kobietę, którą dziś jestem.
Ohme.pl: Jakie zmiany zaszły w twoim życiu poza murami zakonu? Czy masz jakieś nowe cele lub marzenia, do których chciałabyś teraz dążyć?
Katarzyna Swoboda: Po moim odejściu ze zgromadzenia zmieniło się we mnie naprawdę dużo. Czuję się teraz o wiele bardziej pewna siebie, kobieca i bez problemu odnajduję się w nowej rzeczywistości, także tej zawodowej oraz nie boję się wyzwań. Jednym z nich było spróbowanie swoich sił w armii. Krótko po odejściu ze zgromadzenia pracowałam w lokalnym muzeum, jako przewodnik i spotykałam tam przeróżne osoby. Bardzo często pojawiali się tam żołnierze, również kobiety. Po rozmowach z nimi pomyślałam sobie, że wojsko to jest taka fajna opcja sprawdzenia siebie, zwłaszcza, że miałam kilkunastoletnie doświadczenie życia w dyscyplinie i pod rozkazami. I zrealizowałam to marzenie, aczkolwiek dziś już nie jestem żołnierzem. W armii spędziłam 1,5 roku, pracowałam w jednostce w artylerii i poznałam wielu ciekawych ludzi, nauczyłam się nowych, ciekawych rzeczy i uważam to za takie jedno z moich spełnionych marzeń. Moim największym marzeniem na dziś jest spotkanie człowieka, z którym mogłabym przeżyć razem życie. Marzę o szczęśliwej rodzinie. Mam jeszcze jedno marzenie, ponieważ bardzo kocham góry i chciałabym mieć kiedyś taki mały domek z ogródkiem z widokiem na góry.
Ohme.pl: Jaki masz obecnie stosunek do mężczyzn? Jesteś w stanie otworzyć się na miłość i prawdziwy związek?
Katarzyna Swoboda: Tak, bardzo chciałabym spotkać mężczyznę, z którym będę się dobrze rozumieć, z którym będę miała szansę stworzyć udany, szczęśliwy i prawdziwy związek oparty na partnerstwie. Nawet moja przełożona, gdy opuszczałam klasztor, zapytała mnie, czy jestem otwarta na miłość, na związek i na rodzinę. Zaskoczyło mnie wtedy to pytanie, ale widziałam w nim troskę, życzenie szczęścia w życiu, powodzenia… Miałam przelotne znajomości, które otwierały mnie stopniowo na męski świat i dziś jestem jak najbardziej otwarta na taką relację, a nawet marzę o niej.
Ohme.pl: Jakie rady lub przesłanie chciałabyś przekazać innym osobom, które zmagają się z podobnymi dylematami związanymi z życiem zakonnym?
Katarzyna Swoboda: Kiedy pisałam swoją biografię, chciałam nie tylko zrealizować marzenie o własnej książce, ale także liczyłam na to, że moje doświadczenia mogą pomóc innym osobom spojrzeć z większym zrozumieniem na życie zakonne oczami siostry, która przeżywa kryzys. Chciałam przekazać, że zakonnica to kobieta z krwi i kości, która musi codziennie wybierać, która toczy swoje boje o wartości, w które wierzy, poszukuje sensu poświęcenia w życiu oraz szuka odpowiedzi na pytanie o szczęście. Mam cichą nadzieję, że moja historia pomoże kobietom przeżywającym kryzys w życiu zakonnym, by nie bały się mówić o tym głośno i szukać pomocy.
Anna Borkowska, Ohme.pl: Jak byś zachęciła nasze czytelniczki do kupienia Twojej książki?
Katarzyna Swobody: Chciałabym zwrócić się do czytelniczek, do kobiet, które są już siostrami zakonnymi, do kobiet, które dopiero wybierają swoją drogę życiową, do młodych dziewcząt, do kobiet, które żyją w szczęśliwych związkach, by sięgnęły po tę historię i spojrzały na świat kobiety, która spędziła kilkanaście lat w nietypowym, zamkniętym środowisku, jakim jest klasztor i zmagała się z różnego rodzaju dylematami w walce o swoje przekonania i szczęście. Mam nadzieję, że kimkolwiek jesteś, moja historia pobudzi cię do refleksji, być może da ci odwagę do zmienienia czegoś w swoim życiu, może pokaże ci, że nie jesteś sama, że tak jak ja, też możesz walczyć, i że warto. Cokolwiek by się w życiu nie wydarzyło to warto, ponieważ każde doświadczenie można wykorzystać w walce o prawdę, o szczęście i o spełnienie…