Nie uwierzysz w to, ale jutro twoje życie zmieni się bezpowrotnie. Tuż przed południem, dokładnie wtedy, kiedy u sąsiadki pierwszego piętra w radiu zabrzmią kroki hejnalisty z Wieży Mariackiej, ty dokonasz życiowego wyboru – czy powinnaś żyć, czy umrzeć. W ciągu tych kilku porannych, krytycznych, przepełnionych lękiem godzin będziesz ważyć swoje życie, przypominać sobie wszystkie głupie rzeczy, które zrobiłaś, analizować aktualną sytuację i przyszłość, której ma nie być. Na podstawie tych wszystkich myślisz stwierdzisz szybko, że jesteś porażką. Nikt nie chciałby tego, co masz do zaoferowania, twoje życie jest bezwartościowe. Teraz sprawa będzie już łatwa – zadecydowałaś, że nie chcesz żyć i nic już nie będzie takie samo.
W tym momencie uspokoisz się na trochę. Twój oddech się wyrówna, będziesz działać jak maszyna. Zadzwonisz do brata, bo jest ci najbliższy. Nie powiesz mu co zamierzasz zrobić, tylko poprosisz, żeby zajrzał w weekend do mamy. Na pytanie: „Wszystko w porządku”, odpowiesz uspokajająco. Kochasz go, nie chcesz go martwić. Uśmiejesz się z historii, którą ci opowie, tylko po to, żeby dać mu złudne wrażenie, że się „trzymasz”. Trzymasz się do cholery, jesteś bardziej dzielna niż kiedykolwiek wcześniej. Jesteś zaje*iście odważna. Nikt ci nie będzie mówił, że jest inaczej. Nikt nie wie, co przeżywasz, jaką drogę przeszłaś, by znaleźć się w tym miejscu, w którym jesteś teraz. I, tak nawiasem mówiąc, jesteś tu sama.
Potem nadejdzie trudny moment. Przypomną ci się wszystkie artykuły, które przeczytałaś w Internecie. O tym, że samobójcy to egoiści, że nie liczą się z uczuciami innych, z tym, że ich krzywdzą, że odchodząc zostawiają ich w rozpaczy. Pomyślisz, że to może prawda, że twój brat będzie cierpiał. Ale szybko odpędzisz tę myśl. Niech cię nie rozprasza, niech cię nie odwodzi od twojego celu, tego najważniejszego. Nie chcesz już być, czuć, nie-czuć, analizować. Jesteś już za bardzo zmęczona. Masz tego dosyć. Nie widzisz innego rozwiązania.
Przypomina ci sie, że nie poprosiłaś brata o jedną rzeczy, więc wybierasz szybko jego numer. Bardzo szybko, bo czujesz, że przestajesz być odważna. Nagle boisz się momentu, w którym usłyszysz jego głos. Raz, dwa, trzy… W myślach liczysz by się upokoić. Odbiera, bierzesz głęboki oddech, rzeczowo tłumaszysz sowja prośbę. Niby wszystko OK, ale nagle popełniasz błąd. Stajesz się bardzo emocjonalna. Nie umiesz nic na to poradzić, emocje są teraz jak kula śnieżna. Serce bije ci coraz mocniej, oczy zachodzą jakąś dziwną mgłą. Twój głos zdławią łzy. I onn to usłyszy. Przestraszysz się, rozłączysz się szybko. Nie odbierzesz kolejnych połączeń, zignorujesz SMS-y i błagalne wiadomości na Messengerze. Nie, nie, nie, nie. Nie teraz.
W ciągu następnych 45 minut będziesz planować ostatnie chwile. Została ci godzina. Tabletki przygotowałaś już wcześniej, nie oszukujmy się, myślałaś o tym miesiącami. Dlaczego ten cholerny telefon ciągle dzwoni?
Nie, nie rób tego. Nie odsłuchuj jego wiadomości. Nie odbieraj! Jeśli odbierzesz, przegrasz. Przegrywasz. Poddajesz się. Jego głos brzmi tak, jakbyś wracała do domu z dalekiej podróży. Jak nigdy wcześniej w życiu, słuchasz dokładnie tego, co ma ci do powiedzenia starszy brat. A on mówi tylko, że twój obecny stan to tylko chwila, którą musisz przetrwać, aby wygrać swoją szansę na przeżycie. Nadal nie pragniesz żyć, być. Ale oto czujesz, że jesteś już „po drugiej stronie”. Że wstaniesz jutro i zaparzysz kawę.
Ale teraz jest jeszcze dzisiaj. Twoje myśli powoli zmienią się z desperacji, klęski i rozpaczy w poczucie, że wszystko może się potoczyć lepiej.
Dwa tygodnie później trafisz na terapię. Podejmiesz walkę o samą siebie. Myśli o „tym” nie znikną. Tylko ty nauczysz się z nimi żyć, nie robiąc sobie krzywdy. I napiszesz list, dzień po tym, kiedy cię już nie będzie.