Kiedy godziłam się na cotygodniową zmianę, byłam przekonana, że to lepsze, niż kursowanie w tygodniu do ojca po zajęciach w szkole. Dzisiaj przyznaję – zwyczajnie przygniotła mnie codzienna logistyka. Mój syn nieustająco zostawiał w mieszkaniu swojego taty wszelkie możliwe imponderabilia. Niby zwykłe, drobne rzeczy, piórnik, zeszyt do polskiego, ładowarkę do telefonu, obuwie na zmianę, ale tak jakoś to było dziwnym trafem urządzone, że ich brak ciążył czasem podwójnie. Wiecznie czegoś szukał, wiecznie zapominał, miałam wrażenie, że jest to dla niego nawet pewnego rodzaju wygodne usprawiedliwienie. Dostawałam białej gorączki kiedy słyszałam – zostawiłem u taty… Wszyscy łapali się za głowy, że dzieciak nieustająco kursuje pomiędzy domami. Nic nie było w porządku.
W tak zwanym międzyczasie, a jeśli uważnie śledziliście moje wpisy to jesteście na bieżąco, bo tatuś postanowił uregulować ciążące mu na sercu kontakty ze mną (bo przecież nie z dzieckiem) i wniósł sprawę do Sądu o zamieszkanie syna u niego. Sądy nasze opieszałe, po roku kursowania na rozprawy, a przede wszystkim kategorycznej odmowie syna zamieszkania u taty, łaskawca zaproponował – tydzień u mnie, tydzień u ciebie. Chodziło już tylko o to, żeby zaimponować sędzinie, że jest z tych – wychodzących naprzeciw – a to jest bardzo pożądana cecha wśród starających się tatusiów z cyklu: „żeby było normalnie”. Zauważyłyście ten trend? Ja zauważyłam. Nieważne jak toksyczny ojciec, ważny, że biologiczny i się stara. Prawda? Oczywiście generalizuję lekko na użytek tematu ale niestety coś w tym jest, jakiś swoistego rodzaju trend prorodzinny, brakuje tylko banerów na instytucjach z hasłami: „oddamy dzieciom ojców”. „Czy wam się podoba, czy nie. Wszystkich!” – dopisałabym. Smutne jest to wrzucanie do jednego gara i mierzenie jedną miarą problemu.
A i nie mam zamiaru, żebyście posądzili mnie o tendencyjność. Znam również mamusie pozbawione inteligencji emocjonalnej, które wywijają dzieckiem, jak mieczem w sądzie. Na zawołanie preparują dowody na „ojcowską nieodpowiedzialność”. Bo mylą podstawowe pojęcia i wydaje im się, że kiedy tatuś przestaje kochać mamusię i odchodzi do innej, to znaczy, że dziecka też nie kocha. To znaczy, że jest gnojem i chamem. To znaczy, że trzeba odebrać mu wszystko. Piszę o tym, że KAŻDA sytuacja jest inna, a trendy zostawmy branży modowej. Wkurza mnie, że realizacja polityki rodzinnej sprowadza się do ślepo pojętej misji – rodzina ponad wszystko! A kiedy dziecko w szkole na plastyce rysuje uśmiechniętą mamę bez taty obok – to natychmiast kieruje dziecko na terapię… Problem w tym, że Kodeks Rodzinny nie definiuje pojęcia – „dobro dziecka”, jeszcze nie znalazł się nikt, kto odważyłby się opisać dla formalnych spraw to pojęcie. Może to i dobrze.
Tak więc łaskawie i ja, wychodząc naprzeciw, jako odpowiedzialna matka, zgodziłam się na cotygodniową, naprzemienną opiekę. Po miesiącu eksperymentu uważam, że to najgorsze ze wszystkich możliwych rozwiązań i konia z rzędem temu, kto wymyśliłby coś innego. Naturalnie biorąc pod uwagę potrzeby dziecka, matki i ojca. I prawa tychże. Każdego z osobna. Znacie tę narrację chyba, prawda?
Bo u mnie to on chodzi jak w zegarku.
Jasne, tylko nie jestem pewna, czy jest się czym chwalić. Dla mnie oznacza to, że zwyczajnie nie czuje się u swojego taty komfortowo, a wszelkie objawy autorytarnego wychowania odbiją się na nim wcześniej, niż później.
U ciebie nie ma żadnych obowiązków, dlatego tak czeka na ten tydzień z tobą.
Oczywiście, że je ma, inaczej strzeliłabym sobie w głowę z wiecznym sprzątaniem w jego pokoju, podsuwaniem pod nos jedzenia, zmywania, pilnowania. Kocham swojego syna ale ta miłość nie przysłania mi spraw najważniejszych w życiu – autonomię i sprawczość osobnego człowieka. Kocham swojego syna ale nie wychowam go na lenia i nieroba, bo nie zamierzam w przyszłości zapadać się pod ziemię, ilekroć usłyszę od jego drugiej połowy, że nie nadaje się do życia… Naprawdę kocham swojego syna ale siebie kocham równie mocno.
Zapakowałem ci twoje rzeczy, ty przygotuj torbę z moimi.
Chryste, a ja myślałam, że to są rzeczy naszego syna! Nie robię inwentaryzacji, nie spisuję butów, koszulek, nie rejestruję faktu kiedy chodzi w majtkach kupionych przez ojca, a kiedy w zakupionych przeze mnie. Totalnie jest to nieistotne. Jak widać nie dla wszystkich. Zatem co tydzień remanent święta rzecz.
Kiedy jest u mnie, ma lepsze oceny.
Tatuś ewidentnie nie rejestruje, że wpisana ocena z prac klasowych na przykład, nijak się nie ma do tego, gdzie aktualnie mieszka jego syn. Nie licytuję się zatem, nie wyliczam średniej z tygodnia, ale trauma jest, przyznaję. Z drżeniem serca sprawdzam librusa, żeby nie daj boże nie zapomnieć o pracy domowej na mojej warcie…
Mogłabym zrobić całą listę takich wynalazków, ale proponuję poszerzyć ją o Wasze doświadczenia. Z pewnością są jedyne w swoim rodzaju! A tak naprawdę, cały czas towarzyszy mi poczucie, że ten kuriozalny wynalazek jest ohydnym testem z cyklu, kto odpuści szybciej, dla dobra dziecka, naturalnie …